Strasznie długo zabierałam się do tej notki. Robiłam kilka podejść, a i tak wychodziła mi rozprawka na temat wypalenia zawodowego – a ja tak strasznie nie chciałam o tym pisać, że zaczynałam od nowa i od nowa. Niestety, prawda jest taka, że to praca jest ostatnio tym ziarenkiem grochu pod materacem mojego życiowego szczęścia, które uwiera mnie w tyłek. I to nie tak, że ona jest zła, bo nie jest. I mam tysiące powodów (przelewanych co miesiąc na konto), żeby jej nie zmieniać. I pewnie gdyby nie pandemia, to nadal uważałabym, że wszystko okej – i być może przed pandemią jeszcze było.
Bo wydawało mi się, że po prostu tak wygląda dorosłe życie – w końcu większość dorosłych wokół mnie zawsze narzekała na chodzenie do roboty. Było więc dla mnie zupełnie naturalne, że trzeba być trochę niewyspanym i rozdrażnionym i nie mieć czasu na to, co się lubi, żyć od weekendu do weekendu. Po prostu taka kolej rzeczy, że po frustracji związanej z nadmiarem kartkówek i przyswajaniem zbyt dużych porcji materiału przychodzi czas na frustrację spowodowaną za krótkim snem, korkami, tym idiotą, który skręcał z prawego pasa w lewo i wiecznie za drogimi rzeczami. Budziłam się z wielkim trudem, wstawałam, zanim ogarnęłam, jak bardzo nie chcę tego robić, szłam na spacer z psem – przed 6.00 było nawet całkiem pusto i przyjemnie – a później wracałam, jadłam śniadanie, do pewnego momentu robiłam też makijaż i w okolicach 7.20 zbierałam się do wyjścia, żeby dojechać do biura.
Tam spotykałam lubianych ludzi, z którymi zawsze można było pogadać, że znów poniedziałek, niby wtorek, a gorzej niż w poniedziałek, dobrze, że już środa, rany, jak dobrze, że czwartek, no i w końcu piąteczek, a przy okazji na bieżąco zrzucaliśmy z siebie irytację, złość i wkurw – w zależności od długości rozmowy – po kontakcie z niemiłym klientem. Były spotkania przy kawopoju, omawianie swoich zadań, ale też aktualizacja wątków z życia, ogólnie miło i sympatycznie.
I bum, pandemia. Zalecenie pracy zdalnej. To była ta pierwsza kostka domina, która się przewróciła, trąciła kolejne, a dalej to już poszło. Nagle zyskałam około dwie godziny snu i zaczęłam się budzić wyspana. Miałam więcej czasu w ciągu dnia, bo odpadała też droga powrotna z biura – zamiast tego po prostu zamykałam laptopa. Poczułam się lepiej, kiedy mój dzień przestał kręcić się wokół pracy. Zaczęłam na poważnie wracać do swojej porzuconej pasji, czyli pisania. Szczerze mówiąc nie pamiętam już za dokładnie początków tych zmian, ale pamiętam pierwsze zgrzyty, kiedy nagle zdałam sobie sprawę z kilku szalenie ważnych rzeczy. Po pierwsze, praca zdalna ujawniła wiele słabych punktów w komunikacji i organizacji firmy, które zaczęły dawać o sobie znać i utrudniać pracę. Po drugie okazało się, że bez czynnika ludzkiego moja praca jest szalenie nieciekawa. Nie mogę powiedzieć, że nudna – po prostu prawie z dnia na dzień poczułam, że straciłam do niej serce.
Zdałam sobie sprawę, że wykonanie zadań przynosi mi po prostu spokój ducha, że nie stracę premii, a nie dziką radość, że oto dokonałam czegoś zajebistego. Nie czułam się nawet radosnym trybikiem machiny, która takich rzeczy dokonuje. Nigdy nie czułam się dobrze w przekonywaniu ludzi, że potrzebują naszego produktu – no bo w końcu kim ja jestem, żeby mówić im, jak żyć – ale wtedy po prostu dotarłam do granicy, w której nie, dziękuję wywoływało reakcję nie chce, to nie, po co drążyć i zamknięcie tematu. Później pomniejszył się nasz zespół, a to spowodowało, że rosnąca liczba zadań zaczęła być rozdzielana na mniejszą liczbę osób. Nasze zmęczenie wywołało zdziwienie (o czym już wspomniałam przy okazji rzeczy, które mnie wkurzają) i to była jedna z kropli, które zaczęły przepełniać tę czarę goryczy. Już nawet widmo uwalenia premii zaczęłam przyjmować z lekką obojętnością, bo wprawdzie lubię mieć pieniądze, ale bardziej lubię, jak nie kończę pracy ze łzami w oczach i jak po 16.00 jestem w stanie zrobić coś więcej, niż tylko nastawiać się psychicznie na kolejny dzień.
W końcu zaczęłam zwalniać, bo licznik, mierzący czas realizacji poszczególnych zadań, zaczął dobijać do siedmiu i pół godziny (w biurze, w dni największego zamieszania, gdy telefony dzwoniły non stop, dobijaliśmy maksymalnie do pięciu i pół godziny). Tak jakoś nie czuję tego – oddawania swojego spokoju, zdrowego snu i dobrego samopoczucia za pieniądze. Nie lubię tego, kiedy siadam do pracy, zmęczona jeszcze po poprzednim dniu i nagle okazuje się, że prawdopodobnie wykonam tylko połowę zadań, które wpisałam sobie na dziś, bo po prostu nie potrafię już szybciej myśleć. Strasznie mnie wkurza, kiedy zamykam laptopa z poczuciem, że nie mam siły – i najchętniej przeleżałabym, gapiąc się w ścianę i nawet nie myśląc o rzeczach, które są dla mnie ważne, ale do których nie mam jak sięgnąć. Wcześniej takie maratony odbywały się okresowo – można się było do nich przygotować, bo poprzedzały je chwile znudzenia, podczas których dało na spokojnie uporządkować tematy. Tym razem maraton zaczął się jak zwykle, ale ciągle trwa – i nie widać mety, więc nie wiadomo, jak rozkładać siły. Zmniejszenie obrotów, choć potrzebne, tylko potęguje zaległości.
I myślę sobie o tych wszystkich rzeczach, które powoli mnie spalają i przeciwko którym w duchu bardzo się buntuję i czuję, że tak jakoś nie wypada. Nie wypada w moim wieku nie zapierdalać. Nie żyć intensywnie, nie pić pięciu kaw dziennie po to, żeby nie marnować czasu na odpoczynek, nie fokusować się na dedlajnach, mitingach i na karierze w ogóle. Szał na karierę miałam w zeszłym roku i po tym, jak poszło mi z moimi zadaniami doskonale, w tym roku już mi wypomniano spadek formy – bo przecież logiczne, że skoro w zeszłym roku dałam z siebie 110%, w tym stać mnie na 150%. Nie można zwolnić – wymagania będą ciągle rosnąć, bo przecież kto stoi w miejscu, ten się cofa. Do tego jakoś tak nie wypada chcieć budzić się wyspaną, zamiast być produktywnym zombie od 5.00. Czuję, że całkowicie w złym tonie jest nie chcieć mieć za dużo pracy, nie chcieć brać na swoje barki więcej, niż jest się w stanie udźwignąć, a nawet brać ciut mniej, żeby się nie zajechać – dużo lepiej byłoby jednak dopisywać do listy kolejne zadania i za kilkanaście lat mówić, że się żałuje. W internecie znajduję pełno mądrych rad – ale takich serio mądrych – od ludzi, którzy podpowiadają, jak pracować mniej, za to mądrzej i deklarują, że gdyby wiedzieli o tym wcześniej, byłoby im łatwiej. Czytam to wszystko, wręcz chłonę, a później mam wrażenie, że próbując wdrażać te rady i unikać ich błędów wychodzę na lenia. I jakoś tak podskórnie czuję, że gdybym wykonała swoje zadania szybciej, nie zasłużyłabym tym na odpoczynek – powinnam raczej znaleźć sobie nowe zajęcie, żeby nie marnować zaoszczędzonego czasu. Ostatecznie to licznik ma decydujący głos.
Wiem, że w mojej bardzo małej bańce mogę otwarcie ponarzekać i przyznać się do tego zmęczenia. Ale wiem też, że poza tą bańką inni mają gorzej. I nie mówię, że nie. Ktoś gdzieś stoi właśnie przy taśmie produkcyjnej i mechanicznym ruchem już którąś godzinę wykłada na zapiekanki przesmażone pieczarki, które ktoś inny, na kolejnym stanowisku, równie mechanicznie rozsmarowuje. To praca, którą kiedyś też wykonywałam i obiecałam sobie do niej nie wracać. Może ci inni nie mają innego wyjścia, może myślą, że tak musi być i po prostu się na to godzą. Ja nie czuję ani jednego, ani drugiego – czuję, że muszę znaleźć rozwiązanie i wygląda na to, że po kilku miesiącach zbliża się powrót do równowagi i meta maratonu wreszcie zaczęła majaczyć na horyzoncie. Zastanawiam się tylko ciągle, kiedy zdrowie głowy stanie się tak samo ważne jak zdrowie reszty ciała. Byłoby ekstra nie musieć udowadniać i dokumentować przemęczenia i złego psychicznego samopoczucia, żeby ludzie wyrazili zrozumienie, zamiast radzić, żeby starać się bardziej albo po prostu nie wymyślać. Bez konieczności przekraczania swoich granic. Bo tak naprawdę zawsze można lepiej, szybciej, więcej – tylko jakim kosztem?