Już niemal połowa stycznia - to ten moment, kiedy orientujemy się, że część naszych postanowień noworocznych już się wykruszyła. Dochodzimy do wniosku, że idzie nam słabo, więc w sumie to bez sensu. Trudno, próbowaliśmy, ale już 12 stycznia, nic się nie zmieniło, to już poczekamy do tego 2021 i wtedy podbijemy świat. Tymczasem zjedzmy litr lodów. Cóż, mnie ten problem nie dotyczy, bo nie robię postanowień noworocznych - mogę jeść lody bez względu na życiowe porażki.

Bardzo chciałam napisać taką… Profesjonalną notkę o noworocznych postanowieniach. Co zrobić, żeby wyszły, na czym się skupić, robiąc listę… Tylko problem jest taki, że zupełnie się na tym nie znam.

A skoro się nie znam, to się wypowiem!

Pętla na szyi

Ok, trochę Was okłamałam – mnie też na przełomie roku bierze na przemyślenia i podsumowania. Tyle tylko, że jak pomyślę o postanowieniach, zaczynam się dusić. Mam zaraz cały ciąg skojarzeń, że – na przykład – na pytanie o kolejny rok odpowiadam, że postanowiłam regularnie ćwiczyć. I później każdej osobie, której powiedziałam, muszę odpowiadać na pytania – czemu dwa razy w tygodniu, a nie trzy? Czemu trzy, a nie cztery? A czemu nie z Chodakowską? Dlaczego tylko 30 minut, a nie godzina? Ćwiczyłaś dziś? Jak to, środa, a jeszcze nie ćwiczyłaś?

Nie cierpię dzielić się z ludźmi tego typu rzeczami. Za każdym razem, jak czytam gdzieś poradę, żeby powiedzieć całemu światu o postanowieniach, bo to motywuje do działania, to chcę znaleźć człowieka, który to napisał i zapytać, czemu każe mi to sobie robić.

Nie wiem, jakoś tak mam, że jeśli faktycznie chcę coś zrobić, to zrobię i nie potrzebuję do tego publiczności. A jeżeli do czegoś nie jestem przekonana albo aż tak mi nie zależy, to spada to z mojej listy priorytetów i koniec – i nie pomoże mi wszechobecny doping.

Ale mimo tego, że postanowienia wywołują u mnie prawie taką samą reakcję alergiczną jak brak laktozy w mleku… To coś tam jednak mam w głowie na ten temat.

Zaplanowałabym więcej czasu na czytanie, ale mam 3 części Wiedźmina do przejścia.

Plany zawładnięcia wszechświatem

Plany. To słowo bardziej mi się podoba. Brzmi tak potężnie i konkretnie. Przywodzi na myśl czystą kartkę, na której wypisuje się listę zadań, a obok każdego rysuje się puste okienko, które zamalowuje się po realizacji celu. Piękna wizja (o ile nie wyjeżdżamy poza linie).

Myśli w mojej głowie są dość sprecyzowane, ale plany – elastyczne. Czy to będzie ich wadą, czy zaletą – okaże się.

Podzielę się z Wami tym, co wymyśliłam sobie na ten rok. Ale w związku z tym, że – jak już wiecie – nie lubię się spowiadać światu, obiecajcie, że to zostanie między nami. 😉

Blog i Instagram

Zdradzę Wam kolejny sekret – ilekroć zaplanuję, że piszę w konkretnych godzinach albo w konkretne dni, albo nawet, że chciałabym publikować określoną liczbę notek tygodniowo, w głowie robi mi się pusto zaraz po tym, jak usiądę do pisania (częściowo już Wam o tym wspominałam).

Instagramem z kolei mam tak, że jak mnie życie wciągnie to nie potrafię się zmusić do relacjonowania go w mediach. O Instastories nawet nie wspominam – nie potrafię mówić do kamery. Sama zresztą nie lubię oglądać relacji w stylu: idę do sklepu. I nadal. I nadal. Wciąż idę. Ładna pogoda. Idę dalej. Stoję. Czekam, bo czerwone. Pamiętajcie, zawsze zatrzymujcie się na czerwonym.

W skrócie: mam wenę, to siadam i piszę. Nie mam, to choćby skały… Choćbym miała w planie pisanie, to nie napiszę ani słowa, jeżeli poczuję ten przymus.

Dlatego mam inny plan niż ten dla dorosłych ludzi (zakładający pisanie 3 razy w tygodniu między 20.00 a 21.00). Będę pisać wtedy, kiedy mnie najdzie ochota. I wrzucać treści na Instagrama bez zastanawiania się, czy są dostatecznie ambitne. Wydaje się to prosta zasada, ale żebyście zrozumieli, że wcale taka nie jest, zapraszam dalej.

Tak ładnie i kolorowo na moim Instagramie! Byliście już?

Luzy w kalendarzu

Nie mam wielu zobowiązań – praca, czasem próby z zespołem, wyprowadzanie psa i ogarnianie domu. I to ostatnie mnie gubi.

Minął już prawie rok, odkąd zamieszkałam z chłopakiem i wciąż próbuję znaleźć metodę na to, żeby domowe obowiązki były ogarnięte w stopniu zadowalającym – żeby nie rozpraszały mnie rzeczy, które jeszcze muszę zrobić – i żebym nie poświęcała na to całej swojej młodości (oh, wait, mam już 52 lata).

Niestety, jest bardzo często tak, że mam pomysł na notkę/chęć na granie w gry/ochotę na zrobienie czegokolwiek przyjemnego i myślę sobie: wezmę się za to, jak tylko ogarnę rzeczy. I robię wszystko po kolei, co tylko zauważę: nastawiam pranie, ogarniam blat w kuchni, przeładowuję zmywarkę, odkurzam, wieszam pranie – nagle jest 23.00, biorę prysznic i idę spać. I czuję się przemęczona, bo ciągle coś.

Mam jakieś takie przeświadczenie, że jeżeli nie mam zaplanowanej każdej godziny w danym dniu, to dam radę tam coś jeszcze upchnąć.

Otóż nie. W tym roku mam w planach nie zawsze być produktywną i z premedytacją czasem nic nie robić, a czasem poświęcić czas dokładnie na to, na co mam ochotę, zamiast na to, czym teoretycznie trzeba się zająć. Prawdopodobnie – nie mówię, że tak jest, bo może to jednak zbyt śmiałe stwierdzenie – jeżeli raz czy dwa oleję odkurzanie albo zrobię jedno wielkie pranie w sobotę zamiast kilku mniejszych w tygodniu, nic się nie stanie. Sprawdzę i dam znać.

1 lipca – tak, mniej więcej wtedy ostatnio otwierałam papierowy kalendarz.
Żeby zrobić mu zdjęcie.
Nie umiem planować w kalendarzu.

Ja i moje bycie fit

Mogłabym iść na łatwiznę i sobie powiedzieć: schudnę 12 kg w 12 miesięcy! Wiem jednak, jak by się to skończyło – za trzy tygodnie okazałoby się, że ważę więcej, niż ważyłam i zaczęłabym zajadać smutki. Dodatkowo dałabym wadze satysfakcję.

Już dawno przestałam traktować masę mojego ciała jako wyznacznik mojej fajności. Chyba, że przyjmiemy, że im większa masa, tym lepiej – w takim wypadku jestem o jakieś 12 kg fajniejsza niż 4 lata temu.

Do czego zmierzam? Do tego, że schudnąć to odrobinę umrzeć i sam proces, jako dążenie do niższej wagi, jakoś mnie nie przekonuje. Ale już zwiększenie ilości ruchu i lepsze planowanie posiłków – jak najbardziej!

Bo bardziej, niż na chudnięciu, chcę się skupić na rzeczach ważnych – czyli zniwelowaniu skutków siedzącej pracy, wzmocnieniu kręgosłupa, wprowadzeniu większej ilości zdrowych nawyków. Zwłaszcza, że naprawdę polubiłam ćwiczenia i pozytywne zmęczenie, jakie towarzyszy treningowi – często jednak rezygnowałam z niego, bo były ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Chciałabym też wrócić do planowania posiłków, żeby nie musieć każdego dnia po pracy myśleć o gotowaniu obiadu i żeby nie sięgać po słodycze zaraz po przyjściu do domu – a robię to często, bo jestem głodna, a do ciepłego posiłku droga daleka.

Hm, całkiem sporo planów! Ale, tak jak mówiłam, postanowienia ani jednego. 😀

Czy damy radę? – pyta Bob Budowniczy.

Chyba tak… – odpowiadam razem z Betoniarką. 😀

A jak tam Wasze postanowienia? Są, czy nie ma? Planujecie coś zmieniać w swoim życiu, czy jesteście już najlepszą wersją siebie? 😀