Czasem w nocy nie śpię. Co ja gadam! Praktycznie co noc Tomka odcina 5 minut po przyłożeniu głowy do poduszki, a ja leżę przez kolejne 35, bo senna to byłam przed telewizorem, zanim dostałam szturchnięta z pytaniem, czy idziemy spać. Idziemy i zawsze się kończy tak samo – mam niecałą godzinę ekstra, żeby przemyśleć swoje życie, oczywiście z uwzględnieniem najbardziej kłopotliwych momentów.

To też dobry moment, żeby uparcie próbować sobie przypomnieć, jak chodzą palce po gryfie przy temacie Autumn Leaves, którego przecież nie cierpiałam grać.

Później dają o sobie znać bohaterowie powieści, których dalszych losów nie opisałam, ale doskonale wiem, co u nich. Nucę w głowie piosenki, przy których kiedyś usypiam, słuchając każdego instrumentu po kolei. Takie nucenie nie działa jednak tak samo jak dźwięki wpływające przez uszy do mózgu.

Odtwarzam więc w myślach kroki pierwszego tańca, a później wracam jeszcze do spektaklu dyplomowego, ale tu z choreografii nie pamiętam w sumie nic.

Później pytam samą siebie, co jutro na obiad i ustalam z wewnętrznym ja, że jak spaghetti, to rano trzeba wyjąć mięso do rozmrożenia. A w ogóle zjadłabym pieczone udka. Z tego robi się cała lista rzeczy, które bym zjadła. Oczywiście wszystkie są tłuste i niezdrowe, więc fantazjują o tym, że nie tuczą i nie szkodzą. Zastanawiam się, czy wolę słodkie czy słone i wychodzi na to, że czekolada przegryzana chipsami to zawsze spoko opcja.

I przypominam sobie chipsy biesiadne, mała paczka za 50gr. Ale wtedy za 2 zł to się można było obkupić… Czy gdzieś jeszcze są biesiadne do kupienia?

A gdybym chciała nową lodówkę, to z kostkarką do lodu czy bez?

Kostkarka przenosi mnie do burgerowni, w której pracowałam – i w której mieliśmy kostkarkę – i jeśli mam być szczera, to lepszych burgerów niż tam to nigdzie nie jadłam (99,99 wołowiny Angus w kotlecie). Lubiłam karmić ludzi, zawsze się uśmiechali jak dostawali tacę z jedzeniem. Raz tylko prawie wdałam się w bójkę w obronie kotleta, jak jakiś starszy pan stwierdził, że zdzieramy kasę, bo w Mr. Hamburgerze burgery są większe a tańsze. Pan wyszedł, niczego nie zamówiwszy, ale gdyby został i pyskował dalej, to dałabym mu radę.

Zjadłabym burgera.

I tak sobie leżę i nie śpię. I fajnie jest. Tylko w którymś momencie przekraczam bezpieczny czas usypiania, a ja dalej nic! Mija godzina, wciąż nie śpię, zaczynam niebezpiecznie zbliżać się do rozważań o życiu. I czasami faktycznie rozmyślam o wojnie, inflacji i że wszyscy umrzemy, a nasze dzieci powinny już teraz przygotowywać się do życia, czytając Metro 2033.

Są jednak noce, kiedy nie idę w tą stronę, bo w końcu los moich dzieci, których jeszcze nie mam, to trochę nie mój problem, bo umrę przed nimi, zostawiając im dom wyposażony w panele słoneczne, konserwy i najlepsze seriale nagrane na trzech różnych nośnikach.

W takie noce wpadam na pomysły. Rodzi się nowy bohater, wydarza się jakieś morderstwo albo staje mi przed oczami najgorszy. dzień. ever. od którego rozpoczyna się zabawna obyczajowa historia. Wtedy właśnie moja złość na niespanie osiąga szczyt. Wstałabym i zapisała, ale wtedy muszę wyjść z łóżka, wyjść z pokoju, zaświecić światło i zacząć pisać, a to spowoduje nadmierną ekscytację i BANG! – nie ma spanka przez kolejne dwie godziny, a nie cierpię kłaść się spać po północy.

Mogłabym też zapisać od razu w telefonie, ale wtedy biję sobie po oczach światłem z ekranu, a to przecież nie jest najlepszy pomysł przed snem. No i znów dochodzi ta niezdrowa ekscytacja własną kreatywnością. Do tego mogłabym niechcący obudzić Tomka, świecąc mu przypadkiem prosto w oczy albo śmiejąc się zbyt głośno z własnych żartów (oczywiście, że mu się należy za to za szybkie zasypianie, no ale proszę Was, opanujcie tę żądzę zemsty – to jednak mój mąż).

Kończy się tak, że wracam myślami do dwóch sytuacji. Pierwsza jest z dzieciństwa. Zawsze kładłam się dość wcześnie spać, razem z moją mamą, która śpiewała mi kołysanki na dobranoc i sama przy nich usypiała. Wtedy wstawałam do taty, który zawsze coś robił do późna, żeby robić te rzeczy razem z nim. Zawsze znajdowałam sobie jakąś zabawę, a czasami – w trochę późniejszym czasie – grałam na komputerze. Ale często tylko na długość papierosa – oczywiście to tata palił, nie ja. Choć wizja sześciolatki ze szlugiem, grającej w Simsy i mówiącej: wypalę i możemy iść spać naprawdę mnie rozbawiła.

Drugie wspomnienie to już liceum. Uwielbiałam noce, bo miałam spokój od wszystkiego, słuchałam muzyki i pisałam stronę za stroną. Byłam przyzwyczajona do małej ilości snu, bo już wtedy miałam z nim problemy, więc pisałam do oporu, później zmieniałam playlistę na taką, która miała mnie uśpić, a rano wstawałam bardziej wkurzona niż nieprzytomna, ale wszystko w porządku, bo chodziło tylko o to, żeby nie spóźnić się do szkoły – zwłaszcza jeśli pierwsza była matma – a tam już można było z powrotem pisać.

Piękne czasy. Ale wtedy byłam młoda, wystarczyły mi cztery godziny snu, a później dzielenie wielomianów metodą Hornera, żeby postawić się na nogi. Teraz za to wystarczy kawę wypić o cztery minuty za późno i już człowiek spać nie może i pluje sobie w brodę, że po co mu było to szaleństwo, że o 17.00 to się oczy zakrapia i herbatę z syropem pije, a nie napoje z kofeiną (a i tego syropu do herbaty to nie za dużo, bo cukier zbyt łatwo wchodzi).

I wracamy do punktu wyjścia – zjadłabym burgera, bo od tego przewracania się z boku na bok spaliłam kalorie z kolacji i znów jestem głodna.

Jak żyć?