Odkąd pamiętam, podróży w moim życiu nie było za dużo. Albo może było, ale mocno rozłożonych w czasie. Raz w roku jechaliśmy na wakacje do Szczyrku, zawsze w to samo miejsce, parę raz chyba spędziłam wakacje w innym miejscu w górach, ale nie bardzo to pamiętam. Kiedy rodzice kupili nowy samochód i przesiedliśmy się z malucha do siedmioosobowego Seata, zaczął się czas częstszych wycieczek - wyruszaliśmy zaraz po tym, jak wróciłam ze szkoły. Odrabiałam lekcje na tylnym siedzeniu i jechaliśmy przed siebie.

Odwiedziliśmy też wtedy moją siostrę we Włoszech i sporo miejsc zwiedziliśmy – Rimini, Bolonię, Wenecję, Florencję, Padwę, byliśmy w Mirabilandii i w parku miniatur. Takich wyjazdów było kilka i przy każdej kolejnej wizycie odwiedzaliśmy też urokliwe Comacchio. Chyba nigdy nie zrozumiałam do końca fenomenu Włoch. Oczywiście jedzenie jest tam pyszne, ale wydaje mi się, że nigdy nie wróciłam tak zachwycona jak znajomi, którzy jeździli tam na kolonie i chcieli wracać co rok. Oni byli zafascynowani życzliwością Włochów, tym, jacy byli uśmiechnięci i kolorowi. Ja wiedziałam, jakie moja siostra miała nieprzyjemne przejścia z sąsiadami i niczym się to nie różniło od sytuacji, które miały miejsce w Polsce i mogły się zdarzyć w każdym innym miejscu na świecie. Wszędzie są fajni i niefajni ludzie – i tyle miałam przemyśleń w tym temacie.

W liceum dwa razy odwiedziłam Londyn. Nawet mi się tam podobało, no i czułam się dość komfortowo, bo mogłam się dogadać po angielsku. To były szkolne wycieczki, dobrze zorganizowane, dające możliwość przejścia po wielu muzeach i po samym Londynie. Z drugiej strony ta liczba atrakcji spowodowała, że na Muzeum Historii Naturalnej, w której mogłabym spędzić cały dzień, mogłam być zaledwie parę godzin. Do tego byliśmy wyposażeni w książeczki z pytaniami, na które odpowiedzi mieliśmy szukać w odwiedzanych miejscach, co u mnie powodowało frustrację, bo byłam ciągle rozdarta pomiędzy znalezieniem tabliczki z odpowiednią informacją a po prostu zwiedzaniem i cieszeniem się byciem tu, gdzie jestem. Dlatego ostatecznie cieszę się, że udało mi się pojechać tam drugi raz – wtedy olałam zadania z książeczki i starałam się wchłonąć najwięcej jak mogłam. Najbardziej z tego wszystkiego zapamiętałam jedzenie drugiego śniadania w muzeum przy jakimś eksponacie (i to zdziwienie, że nikt na mnie o to nie krzyczy, nikt mnie nie wyrzuca) i jak kierowca (pan, u którego nocowałyśmy i który codziennie dowoził nas na miejsce zbiórki) wjeżdżając na rondo skręcił w lewo, a ja z przerażeniem pomyślałam, że oszalał i zaraz zginę w czołowym zderzeniu (pierwszy i ostatni raz, kiedy zapomniałam o ruchu lewostronnym).

Byłam też w Szwajcarii, tę z kolei zwiedzałam z bratem pociągiem i jakoś bardziej się tam odnalazłam niż we Włoszech. Może dlatego, że nie było mi tam tak gorąco, może przez to, że bardziej się potrafiłam dogadać, korzystając jedynie z angielskiego, a może przez to, że po prostu były to wyjazdy bez rodziców. Zwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc, ale jako pierwsze przyszło mi do głowy muzeum Gigera – tego, który stworzył postać Obcego. To były wakacje po maturze – dużo aktywnego odpoczynku po bardzo intensywnym okresie (który wymęczył mnie również ze względu na zdiagnozowanie alzheimera u mojego taty) – zasypiałam parę minut po zajęciu swojego miejsca w pociągu. Kolejna wizyta, rok później, nie była już aż tak szalona, bo brat nie miał wtedy urlopu, więc pozostało mi zwiedzanie samej – a ja, zamiast eksplorowania kraju, potrzebowałam snu i odpoczynku. Wyskakiwaliśmy wtedy na miasto wieczorami i pojechałam sama (!!!) pociągiem na festiwal w Lugano. To było dziwne, bo udało mi się wsiąść w odpowiedni pociąg, trafić z dworca do hotelu, zameldować się, pobyć wieczorami na koncertach, spacerować brzegiem jeziora, zamawiać jedzenie, a po wszystkim wrócić do Zurichu i – jak widać, bo piszę tę notkę – przeżyłam to wszystko! I chyba na zawsze zapamiętam koncert Naturally 7 – jako jedyni poderwali mnie z miejsca i podobali mi się dużo bardziej niż Candy Dulfer ze swoim repertuarem (choć była gwiazdą któregoś wieczoru).

Pisząc tę notkę odkopałam wiele wspomnień, które leżały zakopane, zakurzone, pod stertą zmartwień z tych okresów, o których niekoniecznie chciałabym pamiętać. Czuję się trochę rozdarta, bo choć zwiedzanie było fajne i – ku mojemu własnemu zdziwieniu – wiązało się z paroma miłymi historiami, nie jestem pewna, czy wyjazdy są mi potrzebne. Lubię być w miejscach, a chyba niekoniecznie lubię ruszać się z domu i podróżować do celu. Kiedy próbuję zaplanować wycieczkę, przeglądając propozycje w internecie, żadne miejsce nie wydaje mi się dość interesujące, żeby znosić podróż. Ta zawsze wiąże się dla mnie z pośpiechem, stresem, czy zdążę, czy trafię, czy niczego nie zapomniałam i z presją, żeby jak najlepiej wykorzystać czas, kiedy gdzieś jestem, bo przecież „nie wiadomo, czy kiedyś tu wrócę”. No i zawsze mam w sobie trochę lęku, że się rozczaruję – że wydam te ciężko zarobione pieniądze, żeby zobaczyć to miejsce, które koniecznie powinnam zobaczyć, a ono okaże się tego zupełnie nie warte i w miejscu, w którym powinien być zachwyt i wdzięczność, będzie tylko: meh, 6/10.

Wiesz, jakie miejsce zachwyciło mnie najbardziej i w którym chciałabym się znaleźć jeszcze raz? Mazury. Tak po prostu. Otoczenie zieleni, bliskość jeziora, mała plaża, na której podczas największego oblężenia było może 18 osób i „tylko” 3 wolne miejsca w cieniu. I znów nie wiem, czemu akurat tam się odnalazłam – może dlatego, że nie było tej presji na zwiedzanie (nawet nie wiem, czy w okolicy było coś wartego obejrzenia i czy coś straciłam), może dlatego, że znów nie z rodzicami, tylko z chłopakiem (obecnym mężem), może dlatego, że pamiętam ten spokój, spacery i robienie tego, na co miałam ochotę. Na pewno dużo lepiej czuję się w miejscach, w których mogę się łatwo dogadać, w których wiem, że w przypadku zagrożenia szybciej wpadnę na to, co robić, niż w środku obcego kraju, no i w razie czego łatwo wsiąść w samochód, przejechać kilkaset kilometrów w parę godzin i być z powrotem w domu (nie pytaj w razie jakiego czego – sama nie wiem, ale zawsze mam tę myśl z tyłu głowy).

Właściwie do każdego z miejsc, do którego wróciłam dziś myślami, mogłabym wrócić też ciałem – z nowym spojrzeniem, z nowym spokojem. Ale teleportowałabym się niż jechała i to z uwzględnieniem magicznego sposobu na to, co zrobić w tym czasie z moimi psami. A co do Mazur, jak na złość, ten jeden raz nie przejmowałam się odhaczaniem atrakcji, a teraz od kilku lat chcę tam znów pojechać i jakoś nam się nie udaje. Ale regularnie przeglądam oferty noclegów, wolne terminy i sprawdzam miejsca na mapie. Może w tym roku, w końcu…