Budzę się jak zwykle. No, może trochę wcześniej i trochę mniej wyspana i psioczę w głowie na reguły patriarchatu, na które przystałam, bo ja muszę umyć i wysuszyć włosy, pojechać do fryzjerki, a później oddać się w ręce makijażystki, podczas gdy mój (wtedy jeszcze) przyszły mąż po prostu pojedzie do swojej mamy i tam założy smoking. W mieszkaniu jest też trochę bardziej pusto niż zazwyczaj - Nela jest w hotelu dla zwierząt. Trochę się stresuję, bo wiem, że nie najlepiej znosi obecność tam i źle reaguje na inne psy, choć podczas wizyty zapoznawczej chętnie się z nimi bawiła. Wiem jednak, że jest w dobrych rękach, a właścicielka hotelu na pewno ją wyspaceruje, wybawi i wygłaszcze, aż poczuje się dobrze. Więcej zmartwień dziś nie mam. Dziś biorę ślub.

Zaskakuje mnie zwyczajność tego dnia i trochę drażni to, że nie było go w wersji próbnej – zaraz się okaże, czy wszystko dobrze zaplanowaliśmy i czy ze wszystkim zdążymy. A jeśli nie, to właściwie mnie to nie martwi – nie chcemy mieć idealnego dnia. Chcemy powiedzieć sobie tak, a później dobrze się bawić. Jeżeli coś źle wymierzyliśmy i się spóźnimy, to już trudno – bez nas i tak nie zaczną. 😀 Dziś nie pamiętam już, gdzie i o której miałam być.

Siedzę u fryzjerki. Moja siostra wesoło z nią rozmawia, ja mam średnią ochotę. Ja i mój introwertyzm przytulamy się na fotelu. W takie dni jak dziś dużo się we mnie dzieje. Nie denerwuję się, jestem raczej podekscytowana i trochę nie mogę się doczekać, ale nie mam ochoty z nikim się tym dzielić. Wolałabym głaskać te emocje i zapamiętywać je. Niestety fryzjerka bierze moje milczenie za objaw stresu, więc żeby przestała mnie przekonywać, że będzie dobrze i w ogóle, włączam tryb wyluzowanej lwicy salonowej, żartuję i opowiadam anegdotki, które mam przygotowane na takie okazje. Skupiam się na powstającej fryzurze, komentuję, jak zabawnie wyglądam w wytapirowanych i sterczących włosach i na bieżąco zapewniam, że bardzo mi się podoba i dokładnie o to mi chodziło. Wszystko to prawda, ale jest strasznie męczące. Na koniec szybka lekcja wpinania welonu w koka, do zapamiętania przez moją siostrę, która piastuje funkcję Specjalistki ds. Wpinania Ślubnego Welonu, więc ja nie zaprzątam sobie tym głowy.

Ekskluzywne zdjęcie z przygotowań

U mamy makijażystka sprawnie rozprowadza podkład, pudruje twarze, maluje oczy. Trafiłam na bardzo sympatyczną dziewczynę, której nie przeraziło, że miałaby do pomalowania tylko mnie – i w sumie dobrze na tym wyszła, bo dziewczyny jak zobaczyły mój próbny makijaż to też uznały, że się zapiszą, więc z jednej osoby zrobiły się cztery. Siadam na krześle przedostatnia, ustalamy, że mam ochotę na coś mocniejszego na oku – mam zaufanie do makijażystki i wiem, że choć makijaż będzie ciut inny niż ten próbny, nie zrobi mi nim krzywdy. Lubię ją, bo z nią już nie muszę prowadzić entuzjastycznej rozmowy. Co jakiś czas pyta, jak się czuję, czy się stresuję, a ja odpowiadam zgodnie z prawdą, że wszystko jest super. Ona jest skupiona na swojej pracy, a ja siedzę z zamkniętymi oczami i pozwalam jej ją wykonywać, próbując nie drzemać. Dookoła jest wesoło, wszyscy się szykują, dzieciaki biegają.

Zanim usiadłam z makijażystką, przyjechało dwóch fotografów. Cykają fotki i zaczynają wprowadzać nerwową atmosferę. Jeden z nich trochę mnie pogania, trochę dopytuje, gdzie świadkowa i czemu jeszcze nie tutaj. Wzruszam ramionami, patrzę na zegarek. Rzeczywiście, Baśka powinna już być. Cóż, najwyraźniej ma poślizg czasowy – myślę sobie, a fotografowi odpowiadam, że przecież mamy jeszcze mnóstwo czasu do wyjścia z domu. Fotograf odpowiada, że wie, ile jeszcze jest do zrobienia i tego czasu wcale nie jest aż tak dużo. Robią zdjęcia wiszącej na karniszu sukni, moim czerwonym butom, zaproszeniu, kwiatom, które kupiła moja mama, a później wychodzą posiedzieć przed blokiem, bo na tym etapie najwyraźniej nie ma już nic do zrobienia. Dzwoni Baśka, od razu przeprasza za spóźnienie i zapewnia, że już do mnie pędzi. Spokojnie, bez nas nie zaczną – uspokajam ją. Kiedy przyjeżdża niedługo później, przyprowadza ze sobą fotografów. Przebiera się w swoją sukienkę, ja roboczo narzucam swoją i ustawiamy się do nagrywania ubieranej sceny. Czekając na zielone światło do wiązania gorsetu, Baśka pokazuje mi jeszcze nowy pierścionek. Na pytanie, czy to ten odpowiada radośnie, że TO TEN!!!, więc przez kolejną chwilę śmiejemy się, przytulamy, a ja składam najszczersze gratulacje i czuję chyba pierwsze tego dnia wzruszenie. Myślę sobie, że nic mi tego dnia nie zepsuje. Nawet, jeśli za parę godzin spektakularnie potknę się o kościelny dywan i upadnę na swoją pięknie pomalowaną twarz, to i tak żadna tragedia – mamy tak dobrą ekipę od zdjęć i filmu, że na pewno zmontują to w slomotion i dodadzą odpowiedni podkład muzyczny.

Przez dłuższy czas nic się nie dzieje – Baśka sznuruje gorset, dużo się śmiejemy, stoję, siadam i wyglądam przez okno w całkowicie naturalnych pozach, w jakich zawsze wykonuję te wszystkie czynności (i zawsze zakładam do nich swoją najdroższą sukienkę). Za każdym razem, gdy naprawdę się zamyślę i zagapię, któryś fotograf krzyczy: o, o, tak zostań, trzymaj to! – a ja nie mam pojęcia, jak mam zostać i co mam trzymać, każda komórka mojego ciała biega zdezorientowana i czuję się jak Chandler, który próbuje się uśmiechnąć. W końcu jestem obfotografowana w każdej ze swoich naturalnych póz i wchodzi pan młody w smokingu.

Z tym smokingiem to w sumie zabawna historia. Ja obeszłam cztery salony i w żadnym żadna suknia mnie nie zawołała, dopiero w piątej pracowni pani podeszła do mnie fachowo, zarzuciła propozycjami i wymyśliłyśmy arcydzieło, bogate jak moja osobowość. Do ślubu miałam chyba cztery czy pięć przymiarek i omówiłyśmy chyba każdy detal, żebym mogła wyglądać, a jednocześnie bawić się przez całą noc. Z Tomkiem pojechaliśmy z kolei do jednego poleconego sklepu. Wyjaśniliśmy, z czym przyjechaliśmy, Tomek dodał, że nie zna się na rzeczy i po prostu musi poprzymierzać. Pani przyniosła mu zatem koszulę, spodnie, marynarkę, pas… Poszedł, a my zostałyśmy w niezręcznej ciszy. Obok inna przyszła panna młoda dopytywała o buty dla swojego stojącego obok wybranka, czy już przyszły te brązowe, ale nie te czekoladowe, tylko te podpalane, a z rozmowy wynikało, że motywem przewodnim ma być coś złotego i jesiennego. Pani, która się nami zajmowała, podjęła ten temat i zapytała mnie o nasz motyw przewodni, a ja wzruszyłam ramionami. No, nie ma – odpowiedziałam. Motywem przewodnim miała być tylko nasza miłość, a dekoracje wybraliśmy niebieskie. Tomek wyszedł z przymierzalni i stanął przed lustrem, a pani lekko spięła mu marynarkę, bo była za duża. Pokiwał głową. Jest okej? – Zapytał mnie. Przytaknęłam. A ty się dobrze czujesz? – Odbiłam piłeczkę. Tym razem on potwierdził skinieniem. Okej, to bierzemy – zadecydował. Popatrzyłam na zegarek. Siedem minut, Tomasz, odkąd przekroczyliśmy próg – oznajmiłam mu. Ekspedientka milczała. To już? Wybrane? – Upewniła się po chwili. Oboje zgodnie pokiwaliśmy głowami, a ona zabrała się za zdejmowanie miary.

No i wracamy do dnia ślubu. Wchodzi Tomasz, w tym smokingu, wybranym w siedem minut. Zupełnie naturalnie, jak to zwykle, kiedy się widzimy, on wręcza mi bukiet i dajemy sobie buziaczka. Ta suknia jest wielka – komentuje. Uprzedzałam – odpowiadam. Wpinanie kwiatka w butonierkę, trochę zamieszania, wyjście z klatki, życzenia od sąsiadek i podkowa na szczęście. Wsiadamy wszyscy (my i świadkowie) do limuzyny – czy raczej ubijamy się w niej z moją wielką suknią – i całą drogę do kościoła płaczemy ze śmiechu. Nie pamiętam już tych rozmów, ale pamiętam, że ciągle żartowaliśmy i w końcu któreś z nas stwierdziło, że fotografowie muszą mieć niezłą bekę, jak nas teraz słuchają (ja i Tomek mieliśmy już wpięte mikroporty). Dojeżdżamy do kościoła, trochę spraw formalnych, witam się też z częścią gości, którzy już stoją przed wejściem. Później znów trochę zamieszania, błogosławieństwo, mnóstwo rad od fotografa na sam koniec, jak iść, jak nie iść, jak mówić, a jak nie i coś tam jeszcze, ale nie mam pojęcia co. Potrzebuję teraz wziąć oddech i trochę uspokoić emocje, nacieszyć się tą chwilą, że to już zaraz, ale słyszymy dzwonek, a fotograf usuwa się nam z drogi.

Idziemy do ołtarza, trzymając się za ręce. Powoli. Suknia czepia się dywanu, więc próbuję iść sprawnie i z gracją, a jednocześnie kopniakami posuwać materiał do przodu. Pełny majestat. Wszyscy patrzą ze łzami wzruszenia w oczach. Uśmiecham się do nich lekko, jednocześnie próbując patrzeć pod nogi i przed siebie. No i kopać suknię. Zaraz parsknę śmiechem. Serio. … Jednak nie parskam. Nawet wtedy, gdy Tomek – składając przysięgę – na początku zamiast patrzeć na mnie, patrzy księdzu w notatki. I już. Jesteśmy małżeństwem. Wychodzimy – ja znów próbuję z gracją kopać suknię. Przynajmniej do chwili, w której fotograf daje sygnał, że zdjęcia porobione. Wtedy podciągam ją wygodnie nad kostki, dochodzimy do drzwi jak ludzie i wychodzimy na zewnątrz – wśród życzliwych uśmiechów i wystrzelonych z tub płatków kwiatów. Jest pięknie.

fot. Studio Cinema

Ciężko uwierzyć, że minął już rok od tamtego dnia. Nie chcieliśmy, żeby był idealny – a był. Wesele wyszło lepiej, niż byliśmy sobie w stanie wymarzyć. Pierwszy taniec odtańczyliśmy doskonale – oczywiście my znamy nasze drobne błędy, ale nikomu ich nie zdradzamy – a impreza kręciła się tak dobrze, że DJ został półtorej godziny dłużej. Nie mieliśmy oczekiwań co do tego dnia. Pewnie dlatego przytrafiły nam się same miłe niespodzianki i bawiliśmy się tak, jak chyba jeszcze nigdy, wśród najbliższych nam osób, które życzyły nam jak najlepiej. Myślę, że to doskonała wróżba na całą resztę naszego życia.