Na szczęście byłam na tyle dojrzała, że doskonale nad sobą panowałam. Złość wzbierała się we mnie, ale nie pozwalałam jej wyjść na zewnątrz. Miałam ochotę krzyczeć i tupać nogami, żeby wyrzucić, wytrząść z siebie tą ciężką, trującą maź, która mnie wypełniała, ale nie robiłam tego. Wiedziałam, że krzyk nic nie da, bo ktoś zaraz mi każe być cicho. Tupanie nogą może by przeszło, gdybym miała 5 lat, a nie 15-16. Słowem, jedyne sposoby na rozładowanie emocji, które przychodziły mi do głowy, były społecznie nieakceptowalne. Czasem komuś bliskiemu napisałam, że jestem wkurzona, ale to zawsze dotyczyło jednej sytuacji, jednej godziny, jednego dnia. To była jedna cegiełka, zrzucona z wózeczka, na których miałam ich jeszcze czterysta. Długi czas miałam nadzieję, że ktoś mi pomoże – że zauważy ten mój wózeczek i pomoże mi go ciągnąć. W krytycznym momencie – kiedy zdiagnozowali alzheimera u mojego taty – byłam gotowa iść się wygadać do szkolnej psycholożki albo pedagożki (nie pamiętam, kim była ta pani). Ale jak zapytałam, czy mogę do niej zajrzeć następnego dnia, dostałam odpowiedź, że akurat jej nie będzie, bo jej dziecko się przeziębiło, ale wraca w przyszłym tygodniu i wtedy mogę do niej przyjść. Powiedziałam, że nie ma problemu, uznałam, że nie będę zawracać jej głowy i że sama sobie poradzę. Przydeptałam tą iskierkę, która na chwilę dała mi odwagę do takiej rozmowy i odłożyłam zajęcie się tematem. Jak się okazało – na kilka lat.
Dopiero po śmierci taty i po wyprowadzce zaczęłam sobie to wszystko układać. Jakoś natknęłam się na informacje o dorosłych dzieciach alkoholików, których jedną z cech jest zamrożenie uczuć, kiedy często nie czuje się nic lub jedyną odczuwalną emocją jest… złość. Poczułam ulgę, że nie tylko ja chodzę w tym płaszczyku. To był też pierwszy moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że to nie jest lekki trencz, tylko porządny płaszcz, uszyty z brzydkiego, grubego koca, który ciąży na ramionach, przytłacza, dociska do ziemi. Gotowałam się pod nim, ale nie potrafiłam go rozpiąć i zrzucić. Mogłam tylko rozdrapać rany i trochę się im przyjrzeć.
Przypomniałam sobie złość podczas czekania na powrót taty. Oczywiście, że byłam wkurzona – w końcu osoba, która miała zapewnić mi miłość i bezpieczeństwo, robiła coś dokładnie odwrotnego! Czekając, pisałam i słuchałam muzyki, ale byłam w trybie bojowym, gotowa w każdej chwili zareagować na dźwięk klucza wkładanego do zamka. Nie pamiętam konkretnych sytuacji – zostały chyba wyparte i zamknięte w skrzyniach w głębokich zakamarkach mojego mózgu – ale pamiętam napięcie. Czułam niepewność. Chciałam mieć to już z głowy – niech tata wróci, pogada co ma pogadać, pójdzie spać. Chociaż ten schemat był zwykle podobny, nie wiedziałam, czego się spodziewać – jakie nieprzyjemne słowa padną tym razem, jakiej nieprawdy się o sobie dowiem, ile to wszystko będzie trwało. Czułam bezsilność, że nie potrafiłam taty w żaden sposób uspokoić i powstrzymać (miałam wrażenie, że wszelkie próby tylko go nakręcały) i czułam strach, bo nie wiedziałam, do czego posunie się tym razem. Czy będzie to tylko przemoc psychiczna, czy fizyczna też? A kiedy w końcu się położył i usypiał, czułam ulgę. Przez chwilę. Dopóki nie trzeba było wstać, ogarnąć gonitwę myśli, iść do szkoły, rozmawiać z ludźmi – tylko tak, żeby nie zadrżał głos. A później czułam niepokój, bo odliczanie zaczynało się od nowa. Nigdy nie wiedziałam, co i w którym momencie sprawi, że tata wstanie, bez słowa wyjdzie z domu i wróci pijany.
Czułam niezgodę i niesprawiedliwość, kiedy różni ludzie gratulowali mi, że mam takich super rodziców, bo jeżdżą ze mną na moje występy, na wycieczki i nic, tylko się cieszyć. Wiele razy chciałam wykrzyczeć, że to nie jest tak.
Oczywiście miałam też błahe problemy, na przykład byłam strasznie wkurzona, kiedy w gimnazjum moja ówczesna przyjaciółka znalazła sobie chłopaka. To znaczy czułam lęk przed tym, że ją tracę i nasza przyjaźń nie przetrwa. Po prostu nagle była nas trójka i chociaż On był tym, który dołączył, ja byłam tą, która czuła się jak piąte koło u wozu. Czułam też zazdrość, bo Ona nie musiała nawet specjalnie się starać, żeby kogoś znaleźć, a na mnie nikt nie zwracał uwagi – łącznie z chłopakiem, który od roku mi się podobał. Ostatecznie zaprzyjaźniłam się z chłopakiem mojej przyjaciółki i przestałam czuć to, co nazywałam wtedy złością. Za to momentami nie rozumiałam, dlaczego spędzam z nim więcej czasu niż Ona, dlaczego tak często mówi mu, że ma coś ważniejszego do zrobienia. Było mi go żal, bo widziałam, jak mu zależy. Na szczęście w końcu ogarnęli ten temat. Wtedy niezaprzeczalnie poczułam radość (i pamiętam, że to było dziwne uczucie – odmienne od mojego zwyczajnego stanu).
Wyobrażam sobie złość jako gorącą lawę. Wylewa się gwałtownie, rozprzestrzenia się, a później zastyga. Raz, drugi, trzeci. To szybka reakcja, błyskawiczny sposób na uwolnienie emocji, bez potrzeby zastanawiania się nad nimi. Ale później ciężko się przebić przez tę skorupę i przypomnieć sobie, co jest pod nią. Często ta warstwa pomaga przetrwać w trudnych warunkach, oddziela nas od groźnego świata, daje poczucie bezpieczeństwa i kontroli. Jest też ciężka. Cięższa niż ten płaszcz z brzydkiego koca, bo nawarstwiała się latami. Trudno się oddycha pod takim ciężarem.
Od jakiegoś czasu odkrywam uczucia i emocje na nowo. Złość wciąż pojawia się jako pierwsza, ale już coraz rzadziej daję się nabrać – biorę kilka wdechów i sprawdzam, przed czym tym razem ma mnie obronić. Przed strachem przed porażką? Przed smutkiem z powodu kłótni? Przed niepewnością, kiedy mam zrobić coś po raz pierwszy? Nowością jest dla mnie nazywanie tego wszystkiego. Powiedzenie, że jestem zła, smutna, zmęczona, przytłoczona, zamiast tłamszenia tego w sobie.
Nowością jest teź dla mnie, że kiedy o tym powiem, robi mi się lżej – i coraz częściej mogę mówić, że jestem szczęśliwa.