Muszę się przyznać, że utrzymywanie długotrwałych relacji dużo mnie kosztuje. Czasem śni mi się, że wpisuję w kalendarz, kiedy i do kogo mam napisać i porozmawiać, żeby zachować jako taką regularność i być na bieżąco z tym, co w życiu każdej z tych osób. W praktyce często chcę się odezwać, ale wiem, że mam tylko kwadrans, podczas którego będę mogła być faktycznie skupiona na rozmowie, więc odkładam to na później. Przez miesiąc albo trzy. Z podobnego powodu nie cierpię rozmawiać przez telefon – nie umiem równolegle robić innych rzeczy, bo wtedy przestaję mieć pojęcie, o czym mówi do mnie osoba po drugiej stronie słuchawki. Inne czynności mogę łączyć ze sobą w pary, ale podczas rozmowy telefonicznej jestem w stanie jednocześnie najwyżej siedzieć.
Mimo że nie jestem przyjaciółką wyjętą z filmów dla nastolatek, przysięgam, że kiedy już się do kogoś przywiążę, staram się. To znaczy na tyle, na ile mogę. Wciąż nie dzwonię i przegapiam nowe fryzury, ale dla moich ulubionych ludzi naprawdę jestem w stanie się przeorganizować, jeśli zajdzie taka potrzeba. A ponieważ takich ludzi zawsze miałam w swoim otoczeniu niewielu, za każdym razem przeżywałam odejście któregoś z nich.
Pierwsza odeszła Pirania. Choć była rok młodsza, jakoś tak wcześniej wydoroślała. Zamieniła warkocze na bardziej sexy fryzurę, godną nastolatki (i to wiecie, porządną fryzurę, taką od fryzjera, nie spod nożyczek taty). Źle znosiłam, kiedy zaczęła więcej czasu spędzać ze znajomymi z klasy niż ze mną i kiedy nawet nie proponowała, żebym do nich dołączyła. W którymś momencie zaczęłam zdecydowanie za często słyszeć, że nie ma czasu, a później ze smutkiem doszłam do wniosku, że ma go dużo, tylko nie dla mnie. Z mojej jedynej przyjaciółki stała się bardziej koleżanką – po roku przerwy widywałyśmy się znów codziennie w gimnazjum, często rozmawiałyśmy, ale ona była tą bardziej przebojową, więc ciężko było się do niej dopchać.
Na szczęście w tamtym czasie zawiązała się moja nowa paczka, z którą udało się przetrwać gimnazjum. Wszystkie czytałyśmy Zmierzch i wymyślałyśmy, w którym roku byśmy się urodziły i jakie miałybyśmy moce, gdybyśmy były wampirkami (ja wybrałam 1411, ale nie mam pojęcia, co było moją specjalną umiejętnością – podejrzewam, że coś z zakresu czytania w myślach albo wywierania wpływu na ludzi). Wychodziłyśmy na miasto albo spotykałyśmy się u którejś z nas, żeby omawiać bieżące sprawy, robiłyśmy też sobie sesje zdjęciowe (aż chce się dodać – zanim to było modne). I wszystko było pięknie, aż jedną z nas zainteresował się chłopak. I wciąż byłoby pięknie, gdyby nie był jednym z tych toksycznych, który próbuje odciąć swoją wybrankę od wszystkich pozostałych znajomych. Każda z nas radziła sobie z tym inaczej. Pierwsza przeżywała najbardziej, bo z tą wybranką przyjaźniła się od podstawówki. Druga została potulną owieczką, która nie chciała podpaść temu chłopakowi, więc z jednej strony była oburzona jego zachowaniem, a z drugiej rozmawiała z nim swobodnie, śmiała się z żartów i robiła wszystko, żeby nie urazić żadnej ze stron. Ja wolałam odciąć się od całej sytuacji, żeby nie czytać w jednym okienku na GG sprawozdania z randki od wybranki, a w drugiej pretensji od jej chłopaka o nie wiadomo, co. Wtedy pojawiła się też Trzecia, przyjaciółka Pierwszej (i wybranki) i razem z nią i z Drugą stworzyły nową paczkę, na fundamencie problemów z nowym chłopakiem, z którego to fundamentu ja spadłam, bo nie chciałam wchodzić w dyskusje z żadną połówką tej pary. I choć w szkole wciąż były rozmowy, śmieszki i wymyślanie coraz to nowych wampirzych umiejętności, po szkole już rzadko wychodziłam z nimi na miasto i nie zapraszały mnie na sesje (za tym nie tęskniłam, bo czułam się na nich trochę niezręcznie, ale myślę, że wiesz, o co mi chodzi).
W liceum Druga została królową imprez, a Trzecia królową jakiejś dziwnej dramy, której już w tej chwili nie pamiętam. Byłyśmy w różnych szkołach, na różnych profilach, miałyśmy różnych nauczycieli i całkiem inne problemy, więc już całkiem przestałyśmy gadać, choć Druga mieszkała kilka bloków ode mnie. Na szczęście w tamtym czasie zawiązała się moja nowa paczka – tym razem miałam trzech kolegów. Czułam, że te relacje są prostsze i bardziej szczere, oparte na tym, jacy jesteśmy, a nie na tym, jakie mamy wobec siebie oczekiwania (choć oczywiście oczekiwałam, że jeden z nich wyjaśni mi tematy z chemii, które mnie ominęły, a oni oczekiwali, że od czasu do czasu odrobię im albo dam ściągnąć niemiecki, którego nie lubili). Znałam z filmów model przyjaźni z dziewczynami, w który nie potrafiłam się za bardzo wpasować albo psuła mi go jakaś drama, za to przyjaźni z chłopakami za dużo w filmach nie było, więc kształtowała się tak, jak było nam wygodnie. Oczywiście i tutaj nie obeszło się bez zgrzytów, bo jeden z paczki po którymś zerwaniu z dziewczyną wszedł w politykę i potrafił rozmawiać tylko o tym, jednocześnie chętnie udowadniając nam, jak bardzo się nie znamy i jak bardzo nic nie rozumiemy. Po drodze był też M., z którym przyjaźniłam się od podstawówki, ale nasze drogi rozeszły się tak bardzo, że zaczęłam czuć, że jego wybory życiowe to kotwica, którą zręcznie do nas przywiązał i która nas oboje ciągnie na dno. To jedna z tych relacji, które mimo wszystko próbowałam ratować przez wzgląd na M., z którym zaprzyjaźniłam się w szóstej klasie, choć nie lubiłam M., którym się stał. Ostatecznie poczułam się jednak zbyt przytłoczona nie swoimi problemami, które nie ja powinnam rozwiązać i musząc wybrać, kogo ratować, wybrałam siebie.
A skoro o przyjacielu imieniem M. mowa, to była też przyjaciółka, również o imieniu na literę M. – poznałyśmy się, gdy weszła po mnie na zajęcia z basu, a ja ucieszyłam się, że w końcu przyszła jakaś druga dziewczyna. Najpierw rozmawiałyśmy, mijając się na korytarzu, a później wyszłyśmy z tą znajomością poza mury ogniska muzycznego. Dużo pisałyśmy, widywałyśmy się nawet dość często, jak na mój introwertyzm. Później coś się zmieniło, zaczęła odpisywać coraz rzadziej i mimo moich prób zobaczenia się z nią, dotarcia do niej, poczucia, że coś jest nie tak, nagle przestałam wiedzieć, co się u niej dzieje. Była już wtedy na studiach w innym mieście. Raz ją odwiedziłam, spędziłyśmy miłe popołudnie, wyjaśniła mi, że po pracy ciężko jej znaleźć czas na odpisanie mi, że czasem łatwiej byłoby jej zadzwonić do mnie o piątej rano, gdy wychodzi z domu. Odpowiedziałam, że ja wtedy spaceruję z psem, więc jedną rękę mam wolną i może śmiało dzwonić, jeśli tak jej będzie łatwiej (bo chyba ogarnęłabym trzymanie smyczy w jednej ręce i telefonu w drugiej). Później było jeszcze parę wymienionych SMS-ów – po paru dniach, po paru tygodniach, po paru miesiącach. Napisałam też wprost, że przykro mi, że tak to wygląda, że czekam kilka miesięcy na odpowiedź, a o niektórych wydarzeniach z jej życia dowiaduję się z fejsbuka. W odpowiedzi zamilkła. Ucieszyłam się, kiedy napisała do mnie parę miesięcy temu, m.in. z gratulacjami z okazji ślubu. Wymieniłyśmy się paroma informacjami z naszych żyć i… Tyle. Zostało uczucie niepokoju, że coś jest nie tak i bezradności, że nie wiem, jak z nią porozmawiać i którędy iść.
W większości relacji, które się przeterminowały, najbardziej denerwowało mnie, że rozmywały się dzień po dniu, zamiast zakończyć się w jednym konkretnym terminie z informacją zwrotną, w czym się nie sprawdziłam jako przyjaciółka. Do dziś nie lubię słyszeć, że ktoś nie ma czasu, bo wiem, że to nigdy nie jest kwestia braku czasu, tylko priorytetów. Kiedyś myślałam, że przyjaźń to taka relacja, która przetrwa aż do śmierci i że musi minąć naprawdę dużo lat, zanim nazwę kogoś przyjaciółką albo przyjacielem. Byłam też przekonana, że każda z tych przeterminowanych przyjaźni zostawia w moim sercu dziurę, której już niczym nigdy nie załatam. Dziś wydaje mi się raczej, że wszyscy się zmieniamy. Czasem robimy to w podobny sposób, wtedy przyjaźń przetrwa, a czasem w zupełnie inny i w takim przypadku nasze drogi prędzej czy później się rozejdą. Dużo lepiej mi z myślą, że na każdy etap życia może przypadać inna przyjaźń – taka, jakiej w danym momencie potrzebujemy.
Wciąż mam kontakt z jednym przyjacielem z liceum. Trochę temu odświeżyłam też relację z Pierwszą z gimnazjum. Dwoje przyjaciół z imionami na literę M. pozostanie dla mnie już chyba na zawsze trochę nierozwiązaną zagadką. Pozostali, jak się okazuje, wcale nie zostali dziurami w moim sercu – raczej mają w nim swoją gablotkę, w której w ramkach stoją momenty z naszej wspólnej przeszłości, do których czasem wracam. Myślę o nich ciepło i mam nadzieję, że są szczęśliwi i że mnie też wspominają z uśmiechem.