We wtorek wstaliśmy bardzo wcześnie rano (ja o 4.20, żeby zrobić sobie makijaż i ładnie wychodzić na ewentualnych zdjęciach), bo postanowiliśmy pojechać do Wrocławia. Pobudka o nieludzkiej porze wzięła się stąd, że mieliśmy przed sobą 3 godziny drogi, bus odjeżdżał o 6.05, a wcześniej musieliśmy jeszcze podrzucić Nelę do mojej mamy. Wiadomo – nie mogliśmy zabrać naszego owczarka ze sobą, bo mogłaby ją najść ochota na bieganie z żyrafami po wybiegu lub na inne niedozwolone przyjemności. 🙂 A kiedy już załatwiliśmy wszystkie sprawy organizacyjne – i prawie spóźniliśmy się na autobus, który miał nas dowieźć na dworzec – mogliśmy spokojnie ruszyć w drogę.
ZOO – główna atrakcja
Jeżeli planujecie się wybrać, weźcie pod uwagę, że to duży obiekt i można tam spędzić cały dzień. My chcieliśmy jeszcze upchnąć w planie wycieczki chodzenie po rynku, ale gdybyśmy chcieli się trzymać tego planu, musielibyśmy sobie odpuścić przejście przez sporą część zoo, a tego chcieliśmy uniknąć. Dodatkowo, gdybyśmy od początku chcieli zwiedzać tylko zoo, z pewnością robilibyśmy to bardziej spokojnie i zdecydowanie mniej chaotycznie.

Byłaby to zdecydowanie lepsza metoda zwiedzania, bo warto przejść każdą alejką, przeczytać tabliczki. Wiadomo, obok jednych zwierząt spędza się mniej czasu, obok innych – więcej. Moje serduszko w pierwszej kolejności skradły likaony – biegały we trójkę, jeden za drugim, po wytyczonej ścieżce w kształcie ósemki. A później jeden z nich nagle znalazł się poza tą ścieżką, stał i patrzył z wyrazem pyska, mówiącym: chłopaki, czekajcie, zgubiłem się! Jak do was wrócić?! (Wyglądało to trochę jak scena z Dawno temu w trawie, w której liść upadł tuż przed mrówkami: gdzie ścieżka?! Nie widzę ścieżki!)
Zatrzymaliśmy się również na dłużej przy fokach/kotikach – wiem, że to dwa różne stworzonka, ale jestem przeciętnym człowiekiem, który nie rozróżni ich, jeśli nie leżą obok siebie. Ale bez względu na podobieństwa i różnice, foki i kotiki to takie wodne szczeniaczki. Obserwowanie, jak pływają, jest bardzo odprężające.

Ogólnie całe Afrykarium zrobiło na nas duże wrażenie – szczególnie Kanał Mozambicki, czyli 18-metrowy tunel z akrylu. Przechodząc przez niego można było podziwiać dookoła siebie różne gatunki ryb, na których się nie znam, ale ten widok był balsamem dla mojej duszy.
La Habana – czyli restauracja bez zadęcia
Początkowo mieliśmy w planie, żeby iść na obiad do indyjskiej restauracji – ale to był ten sam plan, który zakładał, że pochodzimy sobie po rynku, a więc, gdy rzeczywiście zgłodnieliśmy, był on już zupełnie nieaktualny. Mój Naczelny Wyszukiwacz Miłych Knajp (mój chłopak) wziął sprawy w swoje ręce i parę minut później zapadła decyzja, że na obiad będzie kuchnia kubańska.
Przyznam Wam się, że kiedy stanęliśmy przed wejściem do restauracji, to wewnętrznie przez chwilę się zawahałam. Nie wiem, czy gdybym trafiła tam prosto ulicy, tzn. nie wiedząc, że według opinii Google miejsce ma 4,6 gwiazdki (na kilkaset ocen), chciałabym tam wejść. Ale jak tylko przekroczyliśmy próg, gęba mi się zaśmiała – tam było tak swojsko! Lokal wprawdzie jest mały, mieścił tylko kilka większych stołów, ale poczuliśmy się naprawdę ugoszczeni.

Dość długo nie mogliśmy się zdecydować, co wybrać, więc w końcu obsługa musiała interweniować. 🙂 Przemiła pani podeszła do nas, opowiedziała kilka słów o każdym z dań i ostatecznie wzięliśmy po pół porcji zupy fasolowej i po pół quesadilli z mięsem.
Nie wrzucę Wam wielu zdjęć restauracji ani tym bardziej zdjęć jedzenia, bo kiedy przynoszą mi obiad to go zjadam… Ale musicie mi wierzyć, że było pysznie. 😀
Akcent na zakończenie
W oczekiwaniu na godzinę, o której mogliśmy zacząć się zbierać na autobus, zawędrowaliśmy parkiem pod Halę Stulecia. Szukaliśmy interaktywnej fontanny – w końcu uznaliśmy, że takiej tu nie ma, usiedliśmy na ławce (na wprost olbrzymiej fontanny, która nie wyglądała jak interaktywna) i gapiliśmy się przed siebie. I właśnie wtedy podsłuchaliśmy (nieładnie, ale jakże pomocnie!) jak pani obok nas tłumaczy komuś, że o równych godzinach odbywają się tutaj pokazy muzyczne, czyli woda tryskająca z fontanny jest zsynchronizowana z piosenkami. Dyskretnie zawołaliśmy achaaaaaaa! po czym sprawdziliśmy godzinę i okazało się, że jak poczekamy 5 minut, to się na taki pokaz załapiemy.

I wprawdzie nie dopatrzyłam się zbyt dużej logiki w tym, jak zsynchronizowano wodę z dźwiękiem, ale tam, gdzie wchodzi muzyka, moje serduszko bije szybciej, więc był to bardzo miły akcent na zakończenie wycieczki.
Ogólnie dzień był mega udany. Dużo dała pogoda – było pochmurno, ale ciepło – dało się zwiedzać bez uczucia płonącej skóry. Zaczęło padać dopiero, kiedy wyjeżdżaliśmy z Wrocławia, ale wtedy było nam już wszystko jedno. 🙂

(Było nam wszystko jedno również przez kolejne dni, kiedy próbowaliśmy odpocząć po tym maratonie… 😀 )