Halo, halo! Pamiętaj, że opowiadania możesz też posłuchać. 😉
Ktoś kiedyś może tak. Ale nie Zocha. Ona jakoś nigdy się nad tym za specjalnie nie zastanawiała. Miała na tyle swoich zainteresowań, że nie wyobrażała sobie, że miałaby wśród nich znaleźć czas na życie towarzyskie, a co dopiero na konkretnego mężczyznę, który byłby zapewne bardzo absorbujący. Filmów romantycznych też za bardzo nie oglądała. Gdy raz trafiła na Pamiętnik, dobrą godzinę zastanawiała się, czemu bohaterowie po kolejnym rozstaniu znów kierują swe kroki ku sobie, zamiast do terapeuty. Z kolei amerykańskie filmy o nastolatkach nauczyły ją, że jeśli jakiś chłopak zainteresowałby się taką jak ona, to na pewno tylko w ramach zakładu albo głupiego żartu. Nie lubiła być zagadywana, zaczepiana, wypytywana o hobby, pracę i ulubione jedzenie. Pamiętała, jak wyszła kiedyś z koleżankami do baru – pojechały do miasta obok, bo w ich miasteczku była tylko jedna knajpa, z niezmienionym od dziesięciu lat menu i z samymi znajomymi twarzami. Tam oczywiście ktoś się do niej dosiadł i próbował zagadnąć skąd jest, z kim przyjechała i jaki jest jej ulubiony drink, bo może jej go zaraz przynieść. Gdy odpowiedziała, że przyszła z koleżankami i nie ma ochoty rozmawiać, dżentelmen odparł oburzony, że takiej grubej dupy i tak by nie ruszył i przesiadł się do kolejnego stolika, szukając dalej szczęścia. Zocha nie bardzo się przejęła. Może dlatego, że wiedziała, że jej dupa wcale nie jest gruba, tylko zwyczajnie nie mieści się w ramach aktualnej mody i że są dupy jeszcze grubsze i jeszcze chudsze, bardziej i mniej płaskie, o kształcie świeżych kajzerek i takich, na których ktoś niechcący usiadł. Dżentelmen z kolei nie był osobą, na której opinii miałoby jej w jakikolwiek sposób zależeć, więc tylko wzruszyła ramionami, nie bardzo rozumiejąc, czemu mężczyzna nie mógł odejść w milczeniu. Tego samego wieczoru wydarzyły się zresztą dużo milsze rzeczy, na przykład jej drużyna wygrała konkurs karaoke, w którym nagrodą był dzbanek piwa.
Nie przeszkadzała jej ani ta gruba dupa, ani niewyrzeźbione ramiona, ani że kiedyś dostała propozycję udziału w reklamie preparatu na cellulit jako sylwetka przed (którą zresztą bez wahania przyjęła i w ten sposób zarobiła na spontaniczne wakacje w Grecji). Wyglądało zresztą na to, że tylko dżentelmen z baru miał jakiś problem, bo – o dziwo – nawet w pracy nikt nie zwracał uwagi na jej sylwetkę. Może dlatego, że pracowała w domu pogrzebowym, a może dlatego, że wielkość tyłka nie miała żadnego wpływu na to, jak wykonywała swoją pracę.
A lubiła ją wykonywać i była w niej dobra. Jej głównym zadaniem była rozmowa z rodziną zmarłego i ustalenie zakresu usług, a później przygotowanie sali na ostatnie pożegnanie. Klienci, mimo tragicznej sytuacji, w jakiej się znajdowali, często dawali jej znać, że wykazuje się niezwykłą delikatnością i wyrozumiałością, a tych kilka ciepłych słów, które wplatała na powitanie, pożegnanie i pomiędzy ustaleniami, na prawdę podnosiło ich na duchu.
Zocha nigdy z nikim się tym nie dzieliła, ale jej te rozmowy też pomagały. Lubiła poznawać ludzkie historie, a jeszcze bardziej zajmowało ją wymyślanie sobie ich brakujących fragmentów. Wiedziała, że pani Piołun zmarła tragicznie po upadku z drabiny, ale czy na pewno spadła z niej przypadkiem? Czy na pewno jej zatroskany syn, który przyszedł załatwić formalności, nie miał z tym zupełnie nic wspólnego? W rozmowach z klientami Zocha niewiele mówiła. Wolała słuchać i skupić się na uzupełnieniu rubryczek. Ale inaczej rzecz się miała w lokalnym warzywniaku czy na sobotnim targu, które huczały od plotek.
– No i widzi pani, całe życie synowi poświęciła – mówiła pani Marzena, pakując ziemniaki do siatki. – A ten się na drugi koniec kraju przeprowadził, co za niewdzięczność.
– A tam, żadna niewdzięczność – odparła Zocha. – Normalna kolej rzeczy. Nie można dzieci trzymać całe życie przy sobie – dodała po chwili, ignorując dezaprobatę w spojrzeniu sklepikarki.
– To o zwykłą przyzwoitość chodzi. Ja bym tak mojej mamy zostawić nie mogła – kobieta pokręciła głową i zerknęła na wyświetlacz. – Kilo dwadzieścia mi się odważyło, może być?
– Nie, prosiłam o osiemset gramów, proszę odjąć – dziewczyna sięgnęła po portfel. – Niech pani mamy nie zostawia, pani Marzeno, nikt pani nie każe.
Ekspedientka niechętnie wyjęła kilka ziemniaków.
– Siedemdziesiąt cztery deko jest – powiedziała.
– To niech będzie.
Obie zamilkły na moment, żeby pani Marzena mogła w skupieniu nabić produkt na kasę.
– Ale i tak szczęście miała, że syn akurat był, jak się ten wypadek wydarzył – odezwała się po chwili sklepikarka, odrywając paragon. – Tak to by leżała, nie wiadomo, kiedy by ją znaleźli… No i synowi, może brzydko tak mówić, ale też się poszczęściło. Jedynak, to i cały dom na niego pewnie przepisany.
– Ano – przytaknęła Zocha. – Do widzenia, miłego dnia, pani Marzeno!
– Do widzenia, pani Zosiu! – Odpowiedziała kobieta.
– Zocho wystarczy – poprawiła jak zawsze dziewczyna.
Panią Zosią będzie może jak skończy sześćdziesiątkę. Albo siedemdziesiątkę. Albo nigdy.
Właśnie podczas powrotu ze swoich typowych sobotnich zakupów, Zocha wpadła na Piotra. Właściwie wpadła to jednocześnie za dużo i za mało powiedziane. Za dużo, bo wcale nie wpadła, tylko zupełnie celowo położyła dłonie na jego ramionach i przyciągnęła go ku sobie. Za mało, bo uratowała mu tym życie, powstrzymując go przed postawieniem roztargnionej stopy tuż przed nadjeżdżającym autobusem. Mieszkańcy do dziś się zastanawiają, jak to możliwe, bo Zocha dopiero co zamknęła za sobą drzwi warzywniaka, a dosłownie sekundę później była kilkanaście metrów dalej. Na szczęście wiem, co się wydarzyło i chętnie Ci o tym opowiem, ale musi to zostać między nami.
Otóż – Zocha ma umiejętność spowalniania czasu. Co prawda tylko na trzy sekundy, ale kiedy chodzi o ratowanie czyjegoś życia, to naprawdę robi różnicę. Właściwie nie wiadomo, skąd w dziewczynie taki niezwykły talent. W dzieciństwie myślała, że po prostu w chwilach silnego stresu odnosi wrażenie, jakby jej mózg niemal pauzował świat dookoła niej, aby mogła dłużej pomyśleć. Z biegiem czasu okazało się jednak, że to się nie dzieje tylko w jej głowie, ale naprawdę i choć dziewczyna nie potrafiła tego do końca wyjaśnić, kontrolowała tę umiejętność z roku na rok coraz lepiej. Ćwiczyła na błahostkach, na przykład chcąc wziąć z talerza ostatni kawałek ciasta, zanim sięgnęło po niego któreś z czwórki jej starszego rodzeństwa, ale trening zdecydowanie się opłacał. Szybko się nauczyła, że nie może spowolnić czasu kilka razy pod rząd, więc musi korzystać z tego mądrze, a każde skorzystanie z tej umiejętności męczy ją tak, jak kwadrans treningu pod okiem trenera personalnego, który ma zły dzień i postanowił dowalić najtrudniejsze ćwiczenia.
Sytuacja z Piotrem była zdecydowanie najpoważniejszą, w jakiej przyszło jej użyć swojego talentu. Wcześniej uruchamiała go, gdy strąciła szklankę ze stołu i chciała ją złapać, zanim się roztrzaska albo gdy próbowała dobiec do autobusu i wiedziała, że zabraknie jej dosłownie trzech sekund, zanim ten odjedzie jej sprzed nosa. Widząc mężczyznę, który – wpatrzony w telefon – zmierzał na jezdnię, skąd miała czekać go już tylko droga tunelem w stronę światła, Zocha zareagowała bardzo odruchowo. Spowolniła czas, przebiegła dzielącą ich odległość i w chwili, gdy świat znów zaczął przyspieszać, wciągnęła go z powrotem na chodnik. Autobus śmignął im przed nosem.
– Czy pan jest poważny?! – Wybuchła. Miała ochotę wyrwać mężczyźnie telefon z ręki, rzucić nim o ziemię i patrzeć z satysfakcją, jak rozjeżdżają go kolejne samochody. – Był pan w podstawówce jak była lekcja o przechodzeniu na drugą stronę ulicy? Kojarzy pan pasy z czymś więcej niż płyta Beatlesów? Wie pan, że przejście dla pieszych to nie jest jednorożec tylko realnie funkcjonujące rozwiązanie?
– Przepraszam – wykrztusił mężczyzna, zdezorientowany zarówno tym, jak mało brakowało, żeby nie żył oraz zachowaniem swojej wybawicielki.
– „Przepraszam”! – Prychnęła Zocha. – Gdzie pan lezie, że trzeba było na skróty?! Że się do pasów nie chciało dojść?!
– Po rower – mężczyzna wskazał na drugą stronę ulicy, gdzie zostawił swój pojazd przy stojaku pod jednym ze sklepików.
W odpowiedzi dziewczyna już tylko przewróciła oczami, machnęła ręką i wróciła pod warzywniak, gdzie wypuściła z rąk siatki, więc teraz trzeba było pozbierać rozsypane warzywa.
To był jedyny raz, kiedy ktokolwiek z miasteczka widział Piotra i Zochę razem, ale nie ostatni, kiedy się spotkali. Wieczorem, kilka godzin po tym, jak Zocha powstrzymała mężczyznę przed wejściem pod autobus, Piotr napisał do niej na Messengerze, żeby raz jeszcze przeprosić, podziękować i zapewnić, że w drodze do domu znalazł przejścia dla pieszych i że grzecznie przeprowadzał przez nie rower. Ona odpisała, że ma nadzieję, że nie pisze jej tego, przechodząc przez ulicę, a później jakoś tak wyszło, że się nie pożegnali i rozmowa trwała tygodniami. Nie zdziwiło jej, że znalazł ją na Facebooku. Spotkali się już wcześniej, więc ona kojarzyła jego twarz, a on jej nazwisko. Parę lat wcześniej przyszedł do domu pogrzebowego ze swoją żoną, żeby wspierać ją podczas załatwiania formalności wokół pogrzebu jej ojca. Agata Małecka zrobiła wtedy na niej ogromne wrażenie. Wydawała się niewzruszoną skałą i Zocha pomyślała, że mężczyzna jest tam obecny bardziej dla swojego niż jej spokoju. Ona mówiła, on potakiwał i wydawało się, że nie potrzebowała żadnej pomocy, poza przeprowadzeniem krok po kroku przez formalności i kolejne punkty oferty. Gdyby nie to, że w tym akurat dziewczyna była specjalistką, wobec sztywnej postawy Agaty i jej stanowczego tonu poczułaby się bardzo malutka. I tak jak zastanawiała się, czy pani Piołun na pewno spadła z drabiny przypadkiem, tak po wizycie państwa Małeckich rozmyślała, jak mogły wyglądać początki ich związku. Co sprawiło, że on zakochał się w niej, a ona w nim? Jak to się stało, że kobieta, przypominająca naprężoną metalową strunę, zdecydowała się spędzić resztę życia z mężczyzną, kojarzącym się raczej z kocykiem, który ogrzewał w jesienny dzień lub stanowił podstawowy budulec dziecięcej bazy, w której można się było schronić przed problemami?
Dziewczyna nigdy nie rozumiała bohaterek obejrzanych lub przeczytanych romansów, w których potrafiła dokładnie wskazać moment, od którego zaczynała się nawiązywać głębsza relacja i w którym należałoby się odwrócić i odejść, zanim ktoś ucierpi, zamiast brnąć w to dalej. Rozmawiając z Piotrem przegapiła ten istotny punkt, skupiona na tym, że ich rozmowy umilają jej dni i że wybucha głośnym śmiechem, który odbijał się od ścian skromnie urządzonego mieszkanka. Czuła lekkość na sercu, którą czuła ostatnio dawno temu, wyprowadzając się z rodzinnego domu. Tak, miała dwójkę przyjaciół, z którymi regularnie się widywała, ale to było coś innego. Trochę tak, jakby odkrywała siebie na nowo.
Od słowa do słowa, od wiadomości do wiadomości, pojawił się pomysł spotkania, żeby porozmawiać twarzą w twarz. Nie wiadomo już, które z nich na to wpadło, a raczej, które z nich to zaproponowało – bo myśl pojawiła się w ich głowach raczej równolegle. Mieli pójść tylko na kawę, ale Piotr szczerze opisał, jaka atmosfera zapanuje w domu, jeśli tak po prostu spotkają się w kawiarni. Zocha też stwierdziła, że nie chce się nikomu z niczego tłumaczyć, a widok bibliotekarza i pracownicy domu pogrzebowego, w miejscu innym niż miejsce pracy jednego z nich i w mało żałobnej atmosferze, z pewnością wzbudziłoby zainteresowanie. Postanowili więc skorzystać z jego wyjazdu na zlot miłośników kryminałów. Nocowali w osobnych hotelach, spotkali się na konwencie, a później poszli na kawę. Może gdyby nie świadomość tego, jak patrzy się na przyjaźń damsko-męską i jakie plotki by się pojawiły, gdyby pokazali się razem gdziekolwiek w miasteczku, nie czuliby się w obowiązku szukać na spotkania miejsca z dala od wścibskich oczu, a w mniej intymnej atmosferze romans nie miałby szansy rozkwitnąć. Ale siedzieli sami przy stoliku w kącie, otoczeni samymi obcymi twarzami, pijąc kawę za kawą i wymieniając się doświadczeniami. Po trzech godzinach Zocha pomyślała nawet, że dobrze, że to przy niej próbował wpaść pod autobus i że miała okazję go uratować. Na pewno znasz to uczucie, gdy patrzysz komuś w oczy, a cała reszta świata wydaje się nieistotna, rozmazana, będąca tylko tłem. To była właśnie taka chwila. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy ich dłonie zbliżyły się do siebie, opuszki palców zaczęły stykać się nieśmiało, a kelner, przy okazji przyniesienia nowej karafki wody, zapalił stojące na brzegu stolika świeczki, wzmagając intymną atmosferę. Głosy obojga ściszyły się prawie do szeptu i z rozmów o pracy i rodzinach zeszli na temat marzeń, obaw i wyznań o tym, dlaczego czują się samotni, choć są otoczeni ludźmi. Później mężczyzna odprowadził ją za rękę do hotelu. I choć do niczego więcej nie doszło, po tamtym weekendzie głowa Zochy niemal eksplodowała od nadmiaru myśli i nawet talent do spowalniania upływu czasu nie ułatwiał jej uporządkowania ich.
Dziewczyna nie próbowała sobie wmawiać, że nieskrępowane patrzenie sobie w oczy i jej dłoń w jego dłoni to było nic i wiedziała, jaki może być ciąg dalszy. Wiedziała też dobrze o istnieniu Agaty, a mimo to nie czuła, że zrobiła coś złego. Przecież to on przysięgał, że nie opuści aż do śmierci, a nie ona, poza tym nikt tu nikogo nie opuszczał. Dla spokoju sumienia czy z innej przyzwoitości to oczywiście Zocha powinna się wycofać i o tym też wiedziała, ale na samą myśl miała ochotę jedynie tupnąć nogą. Nie pierwszy raz się zakochiwała, ale pierwszy raz widziała odwzajemnione iskierki w czyimś spojrzeniu, a odprowadzenie do hotelu nie skończyło się na pustej obietnicy zadzwonię. Piotr co prawda nie zadzwonił, ale nie przestawał pisać. Wysyłał jej zdjęcia ze swoich wypraw rowerowych, na które jeździł w samotności, żeby odpocząć od pędzącego świata. Jednego dnia udało mu się uchwycić wzbijającego się do lotu żurawia, innym razem pół dnia przekonywał ją, że ptak, którego sfotografował na szybko i którego zupełnie nie dało się rozpoznać, bo wyszedł rozmazany, to gżegżółka. Zdarzyło się, że jedno z nich musiało poczekać dzień czy dwa, aż to drugie odpisze, bo było zbyt zajęte swoimi sprawami, ale nadal się nie pożegnali. Rozmawiali o książkach, które przeczytali, a z czasem Zocha zaczęła też wysyłać mu fragmenty swoich kryminalnych opowiadań, inspirowanych pracą, a raczej domysłami, które w niej snuła. W odpowiedzi dostawała najróżniejsze GIF-y z owacjami na stojąco i zapewnienie, że na kolejnym zlocie miłośników kryminałów ustawi się do niej kolejka po autografy.
Zdawało się, że na messengerze rozmawiali o błahostkach, ale najważniejsze działo się między wierszami i wtedy, gdy się widzieli. Nie mieli zbyt wielu okazji do spotkań, ale każde z nich było wyjątkowe i oboje wiedzieli, że zapamiętają je na długo. Może dlatego, że tak bardzo odbiegały od ich codzienności. W zwyczajnym życiu każde z nich wieczorami leżało na swoich łóżkach, wpatrując się w ciemny kształt żyrandola na suficie, nie trzymając nikogo za rękę i skupiając się na liczeniu oddechów, żeby jak najszybciej usnąć. Podczas wieczoru na kampingu mieli nad głowami ciemniejące niebo, na którym z minuty na minutę coraz śmielej migotały gwiazdy i żadne z nich nie czuło się samotne, gładząc wzajemnie kciukami wierzchy swoich dłoni.
– Myślisz o czymś w stylu: chciałabym, żebyśmy zostali tu na zawsze? – Zapytał Piotr.
– Nie, to niepraktyczne. Wiesz jak to jest z życzeniami, mogą się spełnić inaczej niż to sobie wyobrażasz – odpowiedziała Zocha bez zastanowienia. – Zażyczyłabym sobie czegoś takiego i nagle by się okazało, że utknęliśmy, nie mogąc się podnieść ani stąd ruszyć i nasze na zawsze potrwałoby 3 tygodnie, aż umarlibyśmy z głodu. A co, chciałbyś tu zostać na zawsze? – Dopytała po chwili.
– Cóż, teraz to już nie – zaśmiał się mężczyzna. Odwrócił głowę w jej stronę i poczekał, aż na niego spojrzy. – Dobrze mi tu z tobą.
– Mnie z tobą też.
Po tamtym wieczorze przeszli przez co by było, gdyby. Gdyby wpadli na siebie wcześniej. Gdyby nie wpadli na siebie w ogóle. Gdyby ktoś ich zobaczył i gdyby schowali się przed całym światem. Gdyby się rozwiódł.
– Przestań – odpisała mu wtedy. – To nigdy nie jest takie proste.
Nie chciała, żeby jej to obiecywał. Nie przeszkadzało jej bycie tą drugą, nie bardzo wyobrażała sobie siebie w roli tej pierwszej i nie była nawet pewna, czy by tego chciała, ale na pewno nie chciałaby być wodzona za nos i regularnie słyszeć, że już niedługo powie żonie na zmianę z: wiesz, teraz jednak nie jest dobry moment. Nie miała ochoty zastanawiać się nad tym, co przed nimi. Podobało jej się to, co teraz. Wystarczyło. Wiedziała, że była dla Piotra kimś dobrym i że czuje przy niej coś, czego nie czuje przy żonie. Może była dla niego chwilami oddechu, dawała mu parę godzin beztroski, może tylko przy niej uśmiechał się w jakiś konkretny sposób albo tylko z nią nie wstydził się o czymś rozmawiać. Wiedziała, że on dawał jej to wszystko. Niewiele rozmawiali o jego życiu, które toczyło się między ich spotkaniami, a gdy się widzieli zupełnie naturalnie zachowywali się tak, jakby tamto życie nie istniało i brali od siebie to, czego akurat potrzebowali. Czasem była to możliwość oparcia głowy o ramię i wypłakania trudów całego tygodnia, innym razem naprawdę długi pocałunek. Seks tylko raz. Bez penetracji, bo nie mieli prezerwatyw, a mimo tego całego uniesienia pozostali bardzo rozsądni. Z tamtych kilku wspólnych godzin Zocha zapamiętała najbardziej chęć bycia blisko – twarz przy twarzy, pierś przy piersi, jakby spragnieni czułego dotyku, napierając na swoje ciała, przylegając do siebie mocno, mieli zaraz stać się jednością.
Ich romans skończył się tak samo niespodziewanie jak się zaczął. Kilka minut po tym, jak Agata Małecka ponownie przekroczyła próg domu pogrzebowego. Powitał ją Marcin i zaprosił ją do biurka, podczas gdy Zocha w napięciu układała kwiaty na zapleczu i nasłuchiwała, aż skrzypną drzwi i zostanie poproszona do biura na rozmowę z żoną swojego kochanka. Ale nikt jej nie zawołał. Drzwi zaskrzypiały dopiero, gdy Agata wychodziła. Chwilę później Marcin pojawił się w pokoju, kręcąc głową.
– Jednak coś chyba jest z tym przeznaczeniem… – powiedział, chyba bardziej do siebie niż do swojej współpracowniczki. – Gość parę miesięcy temu cudem uniknął zderzenia z autobusem, a teraz nagle zszedł na zawał, czy coś.
Dziewczyna zamrugała, przyswajając to, co powiedział. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim zrozumiała, że jej kolega, mówiąc o gościu, mówił o Piotrze. Zrozumiała, że nie odpisał jej wcale nie dlatego, że był zajęty. Zrozumiała też, że już nie odpisze. Jej oczy od razu zwilgotniały, ale natychmiast wyparła z pamięci twarz mężczyzny i zignorowała zaciskający się żołądek.
– Zawał? – Powtórzyła tylko.
– No, nie wiem dokładnie, nie wypytywałem, ale tak nagle to chyba tylko zawał? – Marcin wzruszył ramionami. A później przekazał jej skrótowo, jak ma przygotować salę na pożegnanie.
Miała w głowie mnóstwo pytań, których nie mogła nikomu zadać i mnóstwo teorii, których nie miała jak sprawdzić. Piotr wydawał się przecież być w sile wieku, uprawiał mnóstwo sportu, nie palił. Cóż, nie miała wglądu w jego wyniki badań, ale nie wierzyła, że mógł odejść tak po prostu. Bez możliwości walki o swoje życie, zdany jedynie na to, czy karetka dojedzie na czas.
Przygotowała salę zgodnie z wytycznymi, które dostała, a w dniu pożegnania podeszła do trumny, żeby poprawić kwiaty i ostatni raz popatrzeć na mężczyznę. Liczyła na to, że będzie wyglądać jakby spał, ale przypominał raczej posąg albo woskową figurę. Cała sytuacja wydawała się dziewczynie abstrakcyjna, nienaturalna. Czuła się, jakby czas płynął wolniej wbrew jej woli. Wszyscy poruszali się w normalnym tempie, ale minuty wlekły się niemiłosiernie, a ona tylko patrzyła, jak kolejni ludzie podchodzą do trumny ze łzami w oczach i szepczą ostatnie słowa do zmarłego, poklepując go po jego splecionych na brzuchu dłoniach.
Agata podeszła jako ostatnia. Stała przy swoim mężu długo, wpatrywała się w jego twarz w milczeniu, a Zocha zastanawiała się, o czym myśli. Szepcze w głowie ciepłe słowa? Prosi Piotra o znak, jeśli obserwuje ich z tamtego świata? Próbuje zapamiętać jego twarz? Ona nie chciała go takim pamiętać, dlatego nie przyglądała mu się długo, a stojąc przy trumnie potrafiła myśleć tylko o tym, jak bardzo jest mu wdzięczna za wspólnie spędzony czas.
Gdy dziewczyna ponownie spojrzała na Agatę, ta akurat skinęła głową, a Marcin chwycił za wieko trumny, aby je opuścić. Zocha spowolniła czas, aby jeszcze na chwilę przedłużyć to ostatnie pożegnanie. W końcu jednak wieko opadło, a ona powoli wypuściła z płuc nieświadomie wstrzymywane powietrze. Jej wzrok napotkał wdowę i ich spojrzenia na moment się skrzyżowały. W oczach Małeckiej było coś, co sprawiło, że po plecach Zochy przebiegł nieprzyjemny dreszcz, a włoski na karku się zjeżyły. Trwało to ułamek sekundy, ale wystarczyło, aby dziewczyna zrozumiała, że spośród wszystkich mieszkańców miasteczka, którzy nigdy nie pomyśleliby o ich romansie, Agata była tą jedyną osobą, która pomyślała.
Opowiadanie powstało na podstawie odpowiedzi, udzielonych w ankietach przez osoby, które obserwują mnie na Instagramie. Dziewczyny wybrały m.in. czas i miejsce akcji, cechy głównej bohaterki oraz zaproponowały jej imię. Jeśli nie chcesz przegapić kolejnej zabawy, zajrzyj na mój instagram – znajdziesz mnie pod nazwą chaotyczny_niecodziennik. A teraz już zapraszam na opowiadanie pt. Zocha.