Mam dość bujną wyobraźnię, ale to, czego nie umiem sobie wyobrazić to życie, w którym muzyka nic nie znaczy, w którym włączam radio i zupełnie mnie nie obchodzi, co w nim leci. Jak by to było nie rozpłakać się ani raz przy żadnej piosence, nie przywiązywać wagi do jakości dźwięku (bo nie musiałabym dobrze słyszeć basu), nie czuć potrzeby odkrywania kolejnych zespołów? Jakie to uczucie - włączyć piosenkę i... no właśnie, nie czuć absolutnie nic?

Do pewnego momentu dzieliłam muzykę na lepszą i gorszą. Lepsza to była ta, której słuchałam. 😀 Ta, w której było słychać gitarę, były solówki, wokalista_ka miał_a ciekawą barwę głosu. Do gorszej zaliczało się absolutnie całe disco polo i większość popularnych piosenek z radia, których wykonawców i wykonawczyń nie rozróżniałam, bo ich głosy były do siebie zbyt podobne.

Mniej więcej od gimnazjum słuchałam tej lepszej muzyki. Odkrywałam wtedy stare rockowe zespoły – Metallicę, AC/DC, Led Zeppelin. Kupiłam też pierwszą gitarę elektryczną (która dwa razy się przewróciła i złamał jej się gryf, ale nie mówmy o tym). To był czas pierwszych występów w szkole, zaczęłam też grać w zespole w domu kultury – to temat na dłuższą historię. Jeśli nie grałam, to słuchałam. I przy okazji dużo pisałam, zwykle przy jednej playliście, wałkowanej w kolko i w kółko (ale nigdy w kolejności losowej), odtwarzanej na starym Winampie.

Playlista rozrastała się z czasem o ulubione piosenki kolejnych zespołów. Najwięcej było na niej utworów wymienionej wcześniej trójki, później pojawił się też Linkin Park, The Offspring, pojedycze hity Black Sabbath. Wszystko ułożone zawsze w takiej kolejności, w jakiej się zakochiwałam – każdy fragment składanki był plasterkiem na jakiś kawałek mojej wrażliwej duszy, skaleczony akurat w danym dniu. Uwielbiałam zakładać słuchawki i po prostu zapadać się w dźwiękach. Słyszałam pierwsze nuty piosenek i mój mój mózg od razu wiedział, że teraz będziemy tworzyć historie. Będziemy iść z naszą bohaterką w deszczu, wykłócać się o swoją rację, do tego złapiemy kilku bandziorów, a przy okazji poradzimy sobie na papierze ze wszystkimi problemami, z którymi nie radziłyśmy sobie – ja i mózgownica – w codziennym życiu. Napisane postacie były pod tym względem lepsze – przeżywały to, co ja, ale dla odmiany wiedziały, co robić.

Miałam w pokoju poustawianych pięć głośników i subwoofer, jakość dźwięku była całkiem niezła, ale i tak najprzyjemniej mi było w słuchawkach – wtedy naprawdę się odcinałam. Zostawałam sama ze swoimi myślami, a te pozostawały skupione wewnątrz czaszki, bo nie miały jak uciekać przez uszy. Do tego dokładnie słyszałam każdy instrument. W tych najtrudniejszych momentach, które z pewnością wspominałabym najgorzej, gdybym je lepiej pamiętała, miałam bardzo duży problem z zasypianiem – choć kładłam się przed północą, zasypiałam w okolicach 2.00, 3.00. Żeby się wyciszyć, stworzyłam kolejną playlistę – z samymi spokojnymi piosenkami, bez krzyków i szybkich solówek. Przykładałam głowę do poduszki, wkładałam do uszu podpięte do telefonu słuchawki, włączałam muzykę – od piosenki, na którą miałam ochotę albo tam, gdzie skończyłam poprzedniej nocy. Chwilę później, zamiast skupiać się na problemach i martwić wszystkim na raz, skupiałam się na fortepianie w November Rain. Gdzieś dalej była też Rain SongNo quarter, później Tangerine, nie mogę zapomnieć też o Stairway to heaven. Najpierw słuchałam tylko gitary, później tylko basu, tylko perkusji, wracałam do wspomnianego znów fortepianu – często zdążyłam dokładnie posłuchać każdego instrumentu w danej piosence, bo playlista przeleciała kilka razy, zanim w końcu usnęłam. Później w nocy budziłam się jeszcze na chwilę, żeby wyłączyć odtwarzanie i odpiąć słuchawki, żeby usłyszeć rano budzik. Miałam zainstalowany taki, w którym można było wybrać pojedynczą piosenkę lub całą playlistę. Przy pierwszej konfiguracji zdecydowałam się na tą drugą opcję, ustawiłam narastanie dźwięku, ale tak, aby dochodził do maksymalnie 1/3 głośności. Dzięki temu codziennie wybudzałam się przy jednej ze swoich ulubionych piosenek – wybieranej losowo przez aplikację – i zaczynałam dzień trochę lepiej.

Od momentu, w którym zaczęłam grać na basie, na playliście pojawiło się więcej funku – przy pierwszym nauczycielu – i jazzu – przy drugim. Na jeden z koncertów w ognisku muzycznym miałam do przygotowania bas w You know I’m no good Amy Winehouse, którą do tej pory znałam tylko z tego, że próbowali wysłać ją na odwyk, ale powiedziała nie, nie, nie – i nigdy nie rozumiałam, czemu ta piosenka jest hitem, bo wydawała mi się dość smutna. Za to przy You know I’m no good przepadłam całkowicie (that bass!). Zapoznałam się z całą twórczością artystki – to tylko dwa albumy, ale jeśli się ich uważnie posłucha wiadomo, że opowiadają historię dziewczyny od samego początku do smutnego końca. Uwielbiam też wszystkie nagrania z koncertów i innych występów na żywo. Wracam często do piosenek Amy, bo w wielu miejscach łatwo mi się z nią utożsamić. Nadal podziwiam, jak potrafiła operować swoim głosem. Potrafiła śpiewać bardzo nieszablonowo – nie wiem, jak inaczej to opisać – i naprawdę bawić się dźwiękami. Do tego za każdym razem zaskakuje mnie, ile emocji udawało jej się upchnąć w kilku minutach piosenki.

Z czasem granice między lepszą gorszą muzyką zaczęły się zacierać, bo zbyt dużo jest świetnych utworów, żeby ograniczać się do wyłącznie jednego czy dwóch gatunków. Muzyka to trochę mój regulator nastroju – gdy się wkurzę, całą złość wyciąga ze mnie Psychosocial (ale w innych ciężko mi znieść tę piosenkę). Kiedy potrzebuję wyłączyć myślenie podczas treningu siłowego, słucham Trójkąta (ogólnie Taco stoi w moim rankingu tuż obok Amy). Jeśli trochę brakuje mi energii, na ratunek przybywają piosenki, do których tańczę zumbę – ciało już wie, jak na nie reagować.

Kiedy opiekowałam się tatą, porzuciłam słuchawki – wkurzało mnie ich zdejmowanie i zakładanie co kilka, kilkanaście minut. Wolałam słyszeć, co się dzieje w mieszkaniu, kiedy akurat nie siedzieliśmy razem, żeby w razie czego móc szybko zareagować. Grania też było wtedy z czasem coraz mniej, bo miałam skupienie złotej rybki. Obojętne, czym się akurat zajmowałam – odrywałam się od tego co kwadrans i robiłam obchód mieszkania. Trwało to jeszcze przez kilka tygodni po śmierci taty. Później z jakiejś okazji – nie pamiętam, czy na święta, czy na urodziny – dostałam od Tomka słuchawki. Leżały trochę w pudełku, aż któregoś dnia uznałam, że włączę sobie muzykę do sprzątania czy tam jakiejś innej niewymagającej czynności. Skonfigurowałam sprzęt i włączyłam na Spotify jakąś losową playlistę Muse. Do moich uszu dobiegły czyste, wyraźne dźwięki instrumentów w piosence. Słysząc je tak dobrze po tak długiej przerwie… usiadłam i się rozpłakałam. I siedziałam tak kilkanaście minut, po prostu ciesząc się tą muzyką i próbując wysuszyć twarz, co nie było łatwym zadaniem.

Te słuchawki trochę się już zużyły, na szczęście niedawno dostałam nowe – jeszcze lepiej wygłuszające, z jeszcze lepszym basem. Za każdym razem, gdy je zakładam i włączam jakąkolwiek piosenkę, czuję się jakbym dla świata znikała. Znów jestem tylko ja i moje myśli, skupione w czaszce. Między 8.00 a 16.00 słyszę głównie This is T.Love, zapętlone, niezajmujące myśli. Bawi mnie, że po kilku takich bardzo pracowitych dniach, gdy siadam do kolejnych zawodowych rzeczy, a akurat nie gra muzyka, zaczynam nucić Kinga albo Lucy Phere (Pawłow pewnie patrzy z zaświatów i ociera łzę wzruszenia).

Za to wieczorami włączam swoją playlistę do pisania, odtworzoną niedawno na Spotify. Razem z nią wracają wspomnienia i dają początek nowym historiom.