Czasami mam ochotę wyjść z hukiem. Trzasnąć drzwiami i wyjechać. Bez odpowiadania na pytania: dokąd, za ile wrócę i po co w ogóle wyjeżdżam. Dlaczego nie biorę nawet psa i co jak skończą mi się pieniądze (nie skończą). Bez odpowiadania na pytania „Co tam, jak tam?”, bo nic podczas pandemii się nie zmienia, „tam” jest cały czas tak samo. I czemu jestem zła albo smutna. I bez konieczności słuchania, że nie mogę być zła lub smutna akurat przez to i żebym nie musiała szukać miliona argumentów, że właśnie że mogę.
Bez konieczności aktualizowania ludziom mojego nastroju tylko dlatego, że wczoraj miałam zły humor i chcą wiedzieć, czy dziś też. Wiem, że to jakaś troska, ale większą troską byłoby zainteresowanie się, czy w ogóle mam ochotę rozmawiać.
Chciałabym trzasnąć drzwiami i wyjechać. Zobaczyć, kogo będzie mi brakowało, do kogo będę miała ochotę napisać, zadzwonić, a o kim nawet nie pomyślę.
Chciałabym pamiętać o słuchaniu siebie i robieniu rzeczy, które sprawiają mi przyjemność nie tylko wtedy, kiedy akurat ogarnę wszystkie obowiązki. I nie musieć tłumaczyć, czemu znów wkurzam się o brudny brodzik, który myłam już trzy razy, a on znów się ubrudził i ponownie czeka na mnie. I nie musieć milionem argumentów przekonywać, że mam prawo być o to wkurzona i że ten brodzik sam się nie umyje.
Chciałabym nie czuć się złym człowiekiem przez to, że mam ochotę zrobić to wszystko – zatkać uszy i krzyczeć „lalalalala”, kiedy ktoś będzie czegoś ode mnie chciał. Spać do oporu, a nie tylko do 7:00, kiedy to mój pies szczeknięciem daje znać, że sąsiadka wychodzi, a serią szczeknięć – że z psem.
Tak niewiele trzeba do świętego spokoju – trzasnąć drzwiami. I żeby czekolada nie tuczyła.