Jakoś przed świętami Bożego Narodzenia (2021 r.) Tomek, siedząc przy komputerze, powiedział nagle: "o, Coco jest nadal do adopcji". Podeszłam, zaintrygowana, żeby dowiedzieć się, kim jest Coco i moim oczom ukazał się nieco nieporadny, ale bardzo starający się wyglądać poważnie szczeniaczek, z jednym uszkiem jeszcze nie do końca stojącym. Ustaliliśmy z Tomkiem, że na spokojnie zapytamy po świętach, co i jak, a później (jak dobrze pójdzie) w styczniu ogarniemy adopcję. I jakoś tak prawie zgodnie z planem wyszło, że wolontariusz przywiózł do nas Coco w sylwestrowe popołudnie. Jesteśmy beznadziejni w czekaniu.

Kiedy już obie dziewczyny spotkały się w domu, rozdzieliliśmy się, żebyśmy wszyscy mogli ochłonąć. Tak wylądowałam sama z Coco i zorientowałam się, że mimo wszystkiego, co przeczytałam, nie mam pojęcia, co się robi ze szczeniakiem. Postanowiłam więc robić to, co wychodzi mi najlepiej, czyli obserwować. Coco chodziła po pokoju, wąchała każdy kąt i nieśmiało opierała się przednimi łapkami o kanapę, żeby zajrzeć, co jest u góry. W końcu zakręciła się i zrobiła kupę na środku pokoju. Od tego momentu przezwisko Smrodek zostanie z nią na zawsze.

W poprzedniej notce (O, TUTAJ) wspomniałam, że przy Neli zabrakło mi osoby, która przeprowadziłaby mnie za rękę przez te pierwsze chwile razem. Teraz już znałam taką osobę – Szałkę (koniecznie do niej zajrzyj: PSIA STRONA MEDALU). Jak tylko ustaliliśmy, że Coco z nami zamieszka, umówiliśmy się na konsultację, żeby przygotować plan działania. Nie wiem, jak ogarnęlibyśmy bez tego, bo nawet przy wsparciu Szałki ciężko nam było ogarnąć. Bardzo zaskakującym odkryciem było dla mnie to, że mogę mówić do Coco to, co naturalnie mówiłam do Neli: zostań, poczekaj, idę tylko na chwilę na górę, zaraz wracam, przesuń się, szukaj ciastek… – i podobny efekt osiągnęłabym, czytając listę zakupów albo recytując Inwokację. Chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się, że Coco nie ma pojęcia, o co mi chodzi (jeszcze), ale łatwo mi było jej wybaczyć, bo patrzyła mi w oczy, merdała ogonem i mówiła: mameł, nic z tego nie rozumiem, ale cię kocham!

Skłamałabym, gdybym napisała, że wychowywanie szczeniaka to była piękna przygoda – dla mnie przypominało to raczej listę zadań do wykonania. Tak, żeby Coco miała łatwiejsze życie niż Nela i żebyśmy my też mieli z nią nieco łatwiej. Dlatego każdego dnia nagradzałam za każde przyjście (z własnej inicjatywy i na przywołanie), biegałam po ogródku, rzucając smaczki, dotykałam łapek, pazurków, tarmosiłam uszka i zaglądałam do pyszczka. Włączałam też swoją frezarkę do paznokci, żeby przygotować grunt pod szlifierkę do psich pazurów. Poszło nam tak dobrze, że nie mogłam później w spokoju zdejmować hybryd, bo Coco na dźwięk frezarki przychodziła i podawała łapki. Dla równowagi były też takie momenty, kiedy ciężko mi było uwierzyć, że wyrośnie na mądrego psa – na przykład wtedy, gdy lizała swoje odbicie w lustrze, próbując się z nim zaprzyjaźnić.

Przez to, że patrzyłam na Coco przez pryzmat listy zadań, które miałam wokół niej do wykonania, moja miłość do niej rozwijała się bardzo powoli. To jej jednak nie zrażało. Tak samo jak nie poddawała się w walce o miłość starszej siostry. O ich relacji będzie osobna notka, ale tutaj nie mogę nie wspomnieć, że chociaż Nela wiele razy oszczekała, przegoniła albo próbowała nastraszyć Coco, to ona – po instynktownej ucieczce  – otrzepywała się, badała grunt i nastroje i powoli, powoli zmniejszała dystans. Podczołgiwała się bliżej na kanapie, lizała uszka, zaczepiała i zachęcała do zabawy – aż przestała być dla Neli głupim szczeniakiem, który zniszczył jej piękne jedynactwo, a stała się członkinią naszego stada, pełnoprawną, z którą wącha się kępki trawy i której się pilnuje na spacerach. O Tomku nie wspominam – jego Coco kupiła swoim zdjęciem na stronie schroniska, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ja musiałam się nauczyć nie porównywać jej do Neli i myśleć o niej nie tylko jak o młodszej siostrzyczce mojego ukochanego psa, ale też jak o osobnym psie. Kiedy już zaczęłam ćwiczyć w sobie tę umiejętność, kochanie Smrodka stało się łatwiejsze.

Zaczęłam zauważać, że gdy nie bardzo wie, co zrobić, to siada i czeka. Z łatwością załapała, że jeśli coś ją niepokoi to może się wycofać i przyjść do nas – choćby tylko po to, żeby dotknąć nosem dłoni albo oprzeć się łapkami o nogę. Kiedy siostry nie było w pobliżu, podkradała jej zabawki – rzucała sobie piłeczkę po pokoju albo przynosiła szarpak i podejmowała pierwsze próby siły. Miałam wrażenie, że jej mądre, uważne oczka, wyrażające chęć do współpracy, zupełnie nie pasowały do szczenięcego, rozmerdanego ciałka, które chciało się bawić. Szukając kompromisu, ćwiczyłyśmy przynoszenie rzuconych zabawek, przybieganie na wybrane hasło ale też odklejanie się ode mnie i czekanie w miejscu, aż zrobię parę kroków i znów znajdę się w zasięgu pyszczka. Coco była i jest przylepą, więc zwykle podążała za mną jak cień. Nie zliczę, ile razy znikała mi z oczu, a ja wpadałam w lekką panikę, że wyszła na ulicę przez bramę (mieściła się między prętami) albo dziurę w ogrodzeniu. Chodziłam, nawoływałam, a Coco cały czas bezszelestnie dreptała za mną, myśląc sobie pewnie, że dziwny ten mameł, po co mnie woła, jak jestem. Parę razy faktycznie uciekła przez dziurę w płocie. A właściwie uciekała przez wszystkie dziury, które znalazła (po tym rozpoznawaliśmy, że jednak nie wszystkie załataliśmy), a później znajdowała też dziury, które prowadziły do innych ogródków. „Niestety”, to inteligentny i ciekawski pies.

Jest z nami już ponad rok i sama nie wiem, kiedy znaleźliśmy wszyscy wspólny język. Nauczyła się, co znaczy czekaj, siadszukaj ciastek, a my nauczyliśmy się, co znaczy jej popiskiwanie (siku! Już!) i furkotanie (BAAAAAAAAAWMYYYYYYYY SIĘ!!!). Wciąż jeszcze pracujemy nad tym, żeby wyjaśnić jej, że do 16.00 zarabiamy na jedzonki. Czasem wciąż się zapomina i żąda uwagi, zwłaszcza od Tomka, a gdy on miał ostatnio dużo spotkań i nie reagował na jej zaczepki, postanowiła przegryźć kabel od internetu (na szczęście mąż w porę rozszyfrował jej plan). Jeśli chodzi o podsumowanie jej szczenięctwa, straciłam dwa kable zasilające do laptopów (prywatnego i służbowego), mój laptop raz został zalany herbatą (rozlała ją, rozrabiając) oraz weszłam raz bosą stopą w siku i raz w kupę – z perspektywy czasu uważam, że serio nie było źle. Ale dziś Coco ma już prawie półtora roku – nie znajdujemy na podłodze żadnych niespodzianek i już zwykle nie gryzie kabli (poza tym od internetu, no ale ludzie, umówmy się – ile można pracować?). Jest niesamowicie szybka, zawraca niemal w miejscu i choć trochę obawia się nowych ludzi i psów, to mając nas (i siostrę) za plecami, stara się przełamywać te obawy. Sypia wtulona w któreś z nas, ostatnio odkryła też, że pod kołdrą jest cieplej. Budzi zawsze o 7.00, bo musi wyjść za potrzebą. Czasem wyciąga też z łóżka koło 2.00, w tym samym celu albo po to, żeby wywabić mnie z łóżka i zająć moje miejsce. Lubi obserwować ptaki i gdy widzi jakieś stadko na niebie, to biegnie za nim z zadartą głową.

Jest cudowna na swój własny sposób.