Zawsze opowiadałam tę historię tak samo: kiedy umarła moja poprzednia towarzyszka, po paru dniach zaczęłam przeglądać stronę schroniska i tydzień później już byłam na spacerze zapoznawczym, z którego wróciłam z Nelą. Przygotowując się do napisania tej notki przejrzałam wiadomości na messengerze i odkryłam, jak było naprawdę. Wytrzymałam bez psa nie tydzień, a trzy dni. TRZY DNI.

Zauważyłam Nelę na stronie schroniska, więc pojechałam tam, żeby zobaczyć ją na żywo. Nie zapytałam jednak o nią wolontariuszki, która wpuszczała mnie do części z boksami. Z jakiegoś powodu uznałam, że sama do niej trafię i że na pewno ją rozpoznam. Chodząc samotnie po terenie schroniska miałam ochotę przytulić absolutnie każdego psa, którego mijałam, ale zgodnie z prośbą wolontariuszki, nie wsunęłam za kraty nawet opuszka palca. W końcu znalazłam Nelę. Od razu wiedziałam, że to ona, a ona jakimś cudem wiedziała, że to ja. Jeszcze zanim podeszłam bliżej, zauważyłam ją, chodzącą tam i z powrotem. Na pewno była zestresowana miejscem i sytuacją (była wtedy w schronisku drugi miesiąc), ale sprawiała wrażenie, jakby mówiła: to przejściowe. Chwilowe niedogodności. Zaraz ogarnę, jak się stąd wyrwać. Gdy stanęłam przy jej boksie, jej współlokator natychmiast podbiegł, aby się przywitać, ale Nela odepchnęła go na bok i burknęła pod nosem, co pewnie znaczyło: odsuń się, to mój człowiek. Wiedziałam już wtedy, że po nią wrócę. Ona też wiedziała, bo kiedy odchodziłam, szczeknęła kilka razy, jakby wołając: halo, chyba o kimś zapomniałaś!

Pamiętam, jak na spacerze zapoznawczym prosto ze schroniska weszłyśmy w dziki park, ale wtedy Nela w ogóle nie zwracała uwagi, kto idzie na drugim końcu smyczy. Była podekscytowana, wszędzie węszyła, chciała iść (biec) we wszystkich kierunkach jednocześnie. Oczekując, aż emocje trochę opadną, wolontariuszka – moja imienniczka – opowiedziała mi trochę o spacerach i pracy ze schroniskowymi psami. Pamiętam, że zdziwiło mnie, kiedy powiedziała, że psy do schroniska ze spaceru wracają chętnie, jak do domu – wydawało mi się, że nie będą chciały wracać do swoich boksów. Z tego dnia pamiętam też, jak Nela radośnie wbiegła w sam środek błotnistej kałuży, celowo i z olbrzymią radością. I jak wolontariuszka dała jej kawałek gotowanego kurczaka, a ona wzięła go, wypluła, obwąchała i dopiero zjadła. Do dziś tak robi z każdym nowym jedzeniem, jakie dostaje. Pani Joanna martwiła się, że przyjechałam sama. Pytała, czy nie wolę wrócić z drugą osobą, na wypadek, jakby były jakieś problemy z Nelą podczas jazdy. Ale ona odważnie wskoczyła do auta jak tylko otworzyłam drzwi. Położyła się od razu, w pełnym zaufaniu czekając, aż zawiozę ją do nowego domu. Tak ruszyłyśmy w pierwszą z naszych wielu wspólnych podróży.

Nasze początki nie były łatwe, bo mało wtedy rozumiałam psi język i choć intuicja parę rzeczy mi podpowiadała, to wciąż nie do końca potrafiłyśmy współpracować. W tych pierwszych wspólnych miesiącach trochę zabrakło mi kogoś, kto poprowadziłby mnie krok po kroku, popracował trochę w roli tłumacza, wsparł w zrozumieniu, czego chce moja podopieczna i nauczył, jak jej na to odpowiedzieć. Szukałam odpowiedzi trochę po omacku, więc naszą relację zbudowałam metodą prób i błędów, z domieszką odrobiny sukcesów. Kiedyś miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale dziś myślę sobie, że budowanie relacji chyba zawsze odbywa się tą metodą – tylko z czasem proporcje się zmieniają.

Ale dziś nie o tym, a o Neli i jej super mocach. Największą z nich jest jej wrażliwość. Chociaż obcy ludzie, którzy mijali nas na spacerach, pewnie by stwierdzili, że to groźny pies. Dużo szczeka, więc na pewno morderca. Pamiętam jak kiedyś, mieszkając jeszcze z mamą, byłam sama w domu podczas jej wakacyjnego wyjazdu. Okazało się, że kabina prysznicowa się rozszczelniła i sąsiadka przybiegła dać mi znać, że zauważyła mokrą plamę na swoim suficie i wezwała już hydraulika ze spółdzielni (właściwie to zaczęła walić w drzwi, a gdy otworzyłam, zaczęła na mnie krzyczeć, że jestem niepoważna – dopiero po chwili zrozumiałam, o co jej chodzi, ale Tobie przekazałam od razu sens słów, żebyś nie musiała się domyślać). Nie lubiłam tego hydraulika, budził we mnie niepokój, ale cóż – jak cieknie spod prysznica do sąsiadów to trzeba to sprawdzić. Hydraulik przyszedł. Nela, ku mojemu zdziwieniu, powitała go merdającym ogonem zamiast szczekaniem i nawet przyniosła mu szarpak, żeby się pobawić. Wszystko zmieniło się w chwili, w której pan kończył inspekcję i zaczął komentować, że pamięta, jak chodziłam z poprzednim z psem na spacery w takich krótkich spódniczkach i że mam takie ładne nogi. W tym momencie Nela zaczęła na niego szczekać – spokojnie, w regularnych odstępach, ale stanowczo, nie spuszczając go z oczu. Odprowadziła go wzrokiem i szczekaniem do drzwi, a gdy wyszedł, uspokoiła się natychmiast. Od tamtej pory wiem, że to mój pieseł stróż.

Oczywiście, zdarza jej się trochę za bardzo brać odpowiedzialność za moje bezpieczeństwo. Jest trochę hop do przodu i chociaż od dłuższego czasu pracujemy nad tym, żeby jednak najpierw przyszła po wsparcie, to wciąż w chwilach – w jej mniemaniu – zagrożenia wysuwa się do przodu i jest gotowa je odstraszać. Kiedy wrzasnęłam z powodu gigantycznego konika polnego, który wyskoczył zza szafy, Nela natychmiast znalazła się między mną a nim. Na szczęście teraz odpuszcza dużo łatwiej niż kiedyś, choć wciąż wszyscy odwiedzający nas ludzie (szczególnie ci, którzy pojawiają się rzadko) muszą przejść proces weryfikacji.

Od momentu adopcji Nela nauczyła mnie cierpliwości oraz tego, że trzymanie czekoladek z alkoholowym nadzieniem w szafie z przesuwanymi drzwiami to zły pomysł, bo przesuwane drzwi to żadna przeszkoda. Przez te prawie siedem lat wytropiła na wieczornych spacerach kilkadziesiąt jeży oraz wymusiła co najmniej pięć przejazdów autem. Bo jak otwierasz samochód, człowiek, nawet tylko po to, żeby wziąć coś ze schowka, to trzeba jechać, człowiek – więc musiałam pojechać do końca ulicy, zawrócić i zaparkować jeszcze raz, bo bez tego Nela ani myślała wysiadać. Na początku wzbudzała też wielkie wyrzuty sumienia, gdy cokolwiek się przy niej jadło. Siedziała, udając niewzruszoną i mówiąc: nie przejmuj się mną, człowiek, ja tu tylko siedzę i patrzę, ale strugi śliny, które kapały z jej pyska zdradzały, że też by zjadła (choć nie minęło dużo czasu od śniadania). Zjadła też na raz prawie kilo psich ciastek (były duże, więc producent napisał: jedno dziennie, a ona akurat jedno zostawiła), bo stara szafka w kuchni otwierała się od byle dotknięcia. Możliwe, że Nela nawet połączyła wątki, że to przeżarcie odpowiadało za jej całodniową biegunkę, bo później podchodziła do tych ciastek z bardzo dużą nieufnością i jakoś nie chciała ich jeść. Oprócz tego, że uczyła mnie życia, obserwowałam z radością, jak po adopcji jej boczki są coraz mniej wklęsłe (kiedy przywiozłam ją do domu, ważyła 14 czy 15 kg), a sierść gęstnieje. I chociaż wciąż lubi zapominać, że jestem na końcu smyczy, więc nie może włazić, gdzie chce, bo wtedy wpadam na drzewa, to wiem, że jestem jej człowiekiem.

Niestety, przyszedł też taki dzień, w którym Nela usiadła, w oczekiwaniu na kolację, a gdy postawiłam pełną miskę na podłodze, chciała do niej podejść, ale nie mogła – bo nie mogła wstać. Kontrola u weta i badania wykazały, że pojawiły się problemy ze stawami. I chociaż sytuacja jest teraz pod kontrolą, to boleśnie dała mi do zrozumienia, że mój pieseł stróż jest śmiertelny i kiedyś jej dyżur przy mnie dobiegnie końca – zawsze, gdy o tym pomyślę, zaczynam płakać.

Dlatego staram się nie myśleć. Od snucia czarnych scenariuszy lepsze są przecież spacery, zabawa szarpakami i głaski. I to chyba najlepszy dowód na to, że najcenniejsze, co można podarować, to wspólny czas.