Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak. Jestem trochę jak Kapitan Hak, któremu tykanie przypomina o czyhającym niebezpieczeństwie. Pierwszy raz usłyszałam ten straszny dźwięk jak miałam 10, może 12 lat i czekałam, aż tata wróci do domu – nie wiedziałam, w jakim będzie stanie, czy położy się do łóżka od razu, czy będzie awantura i znowu nie prześpię połowy nocy.

Dużo życia upłynęło mi na czekaniu – aż tata pójdzie spać, aż dorośli zaczną się zachowywać jak na dorosłych przystało, aż ja będę dostatecznie dorosła, żeby się wyprowadzić i mieć święty spokój. W liceum okazało się, że z najlepszej uczennicy stałam się przeciętną – inni właśnie rozpoczynali walkę o swoje być albo nie być, o wysoką średnią i punkty, które miały ich przybliżyć do wymarzonych studiów, a mnie się już tego odechciało. Powoli docierało do mnie, że nie mam pojęcia, co chcę robić w życiu, bo zostałam nauczona tylko zdobywania dobrych ocen, a nie tego, jak wykorzystać swoje umiejętności. Moja mama często powtarzała ten utarty tekst, że jeśli lubi się swoją pracę, to nie przepracuje się ani jednego dnia. Całe życie byłam zapewniana, że można zarobić na swojej pasji – o ile tą pasją jest programowanie i inne nauki ścisłe. Nie jakieś tam pisanie albo granie na basie – to jest spoko, ale trzeba umieć coś poza tym.

A więc ja poza basem i pisaniem nie miałam żadnego sensownego (czyt. dochodowego) hobby, przestawałam lubić polski, bo trafiłam na przeciętną polonistkę i nie wiedziałam, jakie wybrać studia, żeby móc się w końcu wyprowadzić, ale mieć też z tego jakąś frajdę, a nie tylko poczucie obowiązku. Cierpliwie odliczałam czas do momentu, w którym uwolnię się od tego, co uwierało mnie w każdą część ciała, a czego nawet nie potrafiłam nazwać.

Relacje z moim tatą zamieniały się ledwo poprawnych na sama nie wiem jakie, ale nie chciało mi się przez nie wracać do domu, wystawiać nosa z pokoju i mówić o czymkolwiek. Tata olewał wszystkie ustalenia, wydawał pieniądze na swoje zachcianki, miał gdzieś każdy jeden obowiązek domowy.

Ale też coraz gorzej prowadził samochód.

Coraz więcej palił – a nie robił tego już od wielu lat.

Coraz częściej przyjeżdżał po mnie do szkoły o 11.00, w środku lekcji fizyki, za to o 14.30 nie było go na parkingu, bo spał – a na kuchence przypalał się garnek z jajkami, które miały ugotować się na twardo, ale woda już się wygotowała, więc zaczęły robić się na chrupko.

Lekarze i znów czekanie – tym razem na diagnozę. Mnie ona nie zaskoczyła, bo trzy siostry mojego taty też chorowały na coś podobnego i już zmarły. Po usłyszeniu wyroku spojrzałam jednak na moją mamę i uderzyły mnie po kolei cztery rzeczy.

Pierwsza – aż do tej chwili łudziła się, że to jednak nie będzie alzheimer.

Druga – diagnoza w jednej chwili odebrała jej nadzieję, że kiedyś będzie lepiej i że jeszcze będą z tatą podróżować kamperem po Europie. (Skąd takie marzenia wobec męża-alkoholika? Nie wiem do dziś).

Trzecia, która wkurzyła mnie najbardziej – tata nie zrehabilituje się za te wszystkie złe rzeczy, które zrobił.

Czwarta, która przyszła zaraz po poprzedniej – to już nie był ten człowiek, który narozrabiał, tylko ktoś obcy. Chora osoba, którą trzeba się było zająć. Prawdopodobnie przez jakieś trzy lata. Może pięć. I nie ma się już co na niego złościć – trzeba być przy nim i dbać o niego, żeby mógł spokojnie odejść.

Najdziwniejsze było to, że dookoła życie toczyło się jak zwykle. Bardzo chciało mi się śmiać, kiedy polonistka krzyczała na nas, że do matury zostały już tylko dwa miesiące i musimy się ogarnąć. Bo w końcu nie ma większej życiowej tragedii niż matura niezdana w pierwszym terminie. Ta sama polonistka (kompletnie przeciętna, ale w porównaniu z poprzednimi, jakie spotkałam – naprawdę słaba) próbowała mi też wytłumaczyć, że popełniam ogromny błąd, nie idąc na studia – marnuję swój potencjał i później coraz ciężej będzie się na te studia wybrać. Bo w końcu co może być gorszego niż brak wyższego wykształcenia?

Zegar dalej tykał. Maturę zdałam z wynikami dużo lepszymi, niż się spodziewałam. Ucieszyłam się, że się udało – przetrwałam 12 lat edukacji. Niewiele pamiętam z tych najdłuższych wakacji, na które wszyscy tak czekali. Chyba byłam u brata w Szwajcarii. Chyba poznałam też swojego przyszłego chłopaka. Tik-tak. Przyszedł wrzesień. Mama wróciła do pracy, a ja zostałam z atą.

Byłam z nim od poniedziałku do piątku do popołudnia, a w soboty i niedziele jeździłam do policealnej aktorskiej, którą nazywałam pieszczotliwie szkołą dla przyszłych bezrobotnych. Nie zintegrowałam się z grupą, bo szkoda mi było czasu na picie co weekend, mając w perspektywie wstawanie o 7.00 do taty.

Wstawał zwykle o podobnej godzinie, mieliśmy stały rytm dnia – zaprowadzenie na siku, ubieranie, śniadanie. Później wspólne czytanie książki (kiedy jeszcze tata potrafił), śpiewanie piosenek, ale głównie chodzenie po domu i rozmowy o różnych rzeczach. Powolne, bo tata potrzebował coraz więcej czasu, żeby zastanowić się, o co chce zapytać i znaleźć słowa. Czasami widziałam, że patrzy na mnie podejrzliwie. Na pytanie, czy wie, kim jestem, podawał imię mojej starszej siostry – wyjaśniałam wtedy, że nie, nie, ja jestem ta młodsza. Tata się śmiał, prawdopodobnie nadal nie kojarzył, że ma jeszcze trzecie dziecko, ale już chętnie współpracował. Możliwe, że to dlatego, że jesteśmy do siebie z siostrą bardzo podobne.

Później przestał mówić. Widać było, że kojarzy piosenki, które śpiewam i chętnie by się przyłączył, ale słowa były zbyt ociężałe – łatwiej było mu się kołysać do rytmu i gwizdać melodię. Zamiast porannego prowadzenia na siku pojawił się prysznic i zmiana pieluchy.

W międzyczasie zaczęłam grać w zespole, a jednocześnie coraz mniej przykładałam się do zadań z ogniska muzycznego i nie pisałam już tak dużo. Miałam koncentrację złotej rybki, stać mnie było na dwanaście minut skupienia, zanim znów wstanę sprawdzić, co robi tata. To było dla mnie za mało, żeby się rozegrać, żeby posiedzieć dłużej z bohaterką powieści, żeby pozbierać własne myśli. Odkryłam też, że można się łatwo upić za 30 zł oraz że nie warto. Skończyłam beznadziejny związek, w którym przez cztery z siedmiu miesięcy zastanawiałam się, jak zerwać (jednocześnie mając nadzieję, że jednak będzie lepiej i jednak nie będę musiała). Ciężko było, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam – na szczęście to był pierwszy i ostatni raz.

Zaskoczyło mnie, jak łatwo idzie mi weryfikowanie znajomości i wybór priorytetów. W tym tatocentrycznym świecie powoli zaczynałam odkrywać, na czym mi nie zależy.

Spektakl dyplomowy. Pan od choreografii wykonał z nami kawał dobrej roboty. Pan od scen robił z nami w kółko próby do tego samego momentu, więc pierwsza połowa była opracowana do porzygu, a druga kulała mocno. Ten sam pan ustalił później z centrum kultury drugi termin spektaklu, bez żadnej konsultacji z nami, a że z pięć osób miało wtedy egzaminy do Prawdziwych Szkół Aktorskich, panu nie chciało się zorganizować zastępstwa, trochę się obraził i odwołał wydarzenie.

I dobrze, bo w tą wrześniową sobotę, kiedy mieliśmy grać drugi raz, mój tata trafił do szpitala. W poniedziałek rano czekałam na Tomka. Nie pamiętam już, dlaczego. Usłyszałam domofon – ktoś wbił kod i wszedł do klatki. Kiedy minął czas, w którym zwykle Tomek wbiegał na trzecie piętro, a jego wciąż nie było, wiedziałam, że zamiast niego wejdzie moja mama. Było koło 10.00, więc nie było trudno się domyślić, co usłyszę, kiedy stanie w drzwiach. W końcu dotarła na tyle wysoko, że stojąc w przedpokoju słyszałam już stukanie obcasów i jej ciężkie kroki.

Stuk.

Stuk.

Stuk.

Zatrzymała się przed drzwiami, zapewne żeby nabrać siły na naciśnięcie klamki i odwagi do popchnięcia drzwi. Oddechu starczyło tylko na tata zmarł.

Mamę chyba znów to zaskoczyło, ja przez tych kilka chwil oczekiwania zdążyłam się trochę nastawić psychicznie. Dałam znać rodzeństwu… i tyle pamiętam z tych dni. No – jeszcze wejście na cmentarz, kiedy nie wiedziałyśmy, czy mamy iść przed czy za samochodem. Poirytowany ksiądz wskazał nam nasze miejsca, a mama odruchowo odpowiedziała przepraszam, nie wiedziałam, pierwszy raz męża chowam. Prawie parsknęłam śmiechem.

Po pogrzebie dość szybko znalazłam sobie pracę – teraz wiem, że musiałam wtedy nie myśleć i mieć jakieś zajęcie. Zdążyłam spróbować swoich sił w kilku punktach gastronomicznych i na produkcji i w końcu, po ponad pół roku od śmierci taty, dopadła mnie żałoba – dałam sobie czas, żeby na spokojnie to wszystko przetrawić.

Później udało mi się zatrudnić się w miejscu, w którym jestem do dziś. Kilka miesięcy później wyprowadziłam się z domu, zamieszkałam z Tomkiem i chyba pierwszy raz naprawdę odetchnęłam. W końcu poczułam, że odpowiadam tylko za siebie, że mogę się o siebie zatroszczyć, zaufać sobie i samodzielnie podejmować decyzje – i nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie, bo nikt nie jest mną w danej sytuacji.

Przez kolejne miesiące zaprzyjaźniałam się z samą sobą. Ustalałam, czy to, do czego dążę, to rzeczywiście coś, czego JA chcę, czy po prostu dany schemat został mi przedstawiony tyle razy, że wydawał mi się jedynym słusznym. Szukając odpowiedzi odkryłam, że prawdopodobnie jestem DDA* i WWO** i odetchnęłam kolejny raz. Ta wiedza sprawiła, że poczułam się ze sobą naprawdę dobrze – bo to nie to, że całe życie byłam dziwna. Po prostu zawalili dorośli, bo prawie nikt nie próbował nauczyć mnie, jak być sobą, jak sobie radzić z emocjami. Doskonale wiedziałam za to, jak mam się nie zachowywać, żeby wszystkim było ze mną wygodnie – i już z tym skończyłam.

Przyszła pandemia. Brat zaproponował, żebym razem z nim i jego dziewczyną zrobiła kurs uczenia maszynowego. Przez osiem tygodni dowiadywałam się np. jak pisać programy, które rozpoznają znaki drogowe albo przewidują, które towary z zamówienia zostaną zwrócone. Szczęśliwym trafem zajęłam też trzecie miejsce w konkursie. To było szalenie intensywne i ciekawe osiem tygodni, po których znów uderzyła mnie jedna z tych myśli, które nie dają spokoju. Poświęciłam dwa miesiące na naukę w kierunku, w którym nie mam zamiaru później iść. Siadałam codziennie na 3-4 godziny i robiłam zadania, od których parował mi mózg. Ciekawe, co by się stało, gdybym miała na tyle odwagi, żeby z tym samym uporem oddawać się czemuś, w czym jestem dobra i mogłabym być zajebista, zamiast znów brać się za rzeczy, w których jestem słaba i będę najwyżej przeciętna?

Przez te osiem tygodni czułam się jak w liceum na mat-fizie – to był rozsądny wybór, dobrze o takich rzeczach wiedzieć, dobrze je umieć, pewnie nawet dobrze się po tym zarabia, ale nie do tego mnie ciągnie i nigdy nie będę na takim poziomie co ludzie, których to faktycznie interesuje.

Później zobaczyłam na Instagramie informację o Klubie Otwartej Szuflady – i oto jestem, piszę i czuję się bardzo na swoim miejscu.

Do tych wszystkich zmian i słuchania siebie pcha mnie jedna rzecz, która wydarzyła się po drodze. Moja kuzynka, jedna z dwóch córek siostry mojego taty, która już nie żyje, w wieku trzydziestu paru lat zaczęła mieć objawy, które u mojego taty zaobserwowałyśmy, gdy miał lat pięćdziesiąt kilka.

Lada moment kończę 26 lat.

Z wieloma rzeczami mogę nie zdążyć, a o wielu, z którymi zdążyłam, mogę niedługo zapomnieć. Szkoda mi czasu na ludzi, których nie do końca lubię; na kłótnie, które zabierają wspólne chwile; na robienie tego, co wydaje się słuszne wszystkim, tylko nie mnie.

Może mam przed sobą więcej świadomego życia, niż zakłada moje czarnowidztwo, a może wcale nie tak dużo, jak bym sobie życzyła. Nie chcę tego wiedzieć – wystarczy mi świadomość, że czas ucieka.

Tik-tak.

Tik-tak.

Tik-tak.


* DDA – Dorosłe Dziecko Alkoholika

** WWO – Wysokowrażliwa Osoba