Chciałabym zająć się rozmową, ale i tak się na niej nie skupię. Skupiam się na tym, żeby nie myśleć o graniu, bo jak zacznę myśleć, wpadnę w panikę, że nic nie pamiętam. Zawsze tak jest. Najpierw zapominam, jak grałam te najtrudniejsze fragmenty. Później mój mózg wymiata z pamięci te średnio trudne riffy, a ostatecznie nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak zaczynają się poszczególne piosenki. Dobra, nie oszukujmy się – nie pamiętam nawet kolejności, w której je gramy. Zawsze mam ochotę zapytać chłopaków, ale mam wrażenie, że gdyby wyczuli moją panikę, mogliby pomyśleć, że jest bardzo źle. Staram się skupiać na słowach, które mówią do mnie ludzie, ale mój mózg analizuje Hello paradise. Tam było od C? C jak cykanie świerszczy, które zastępuje wszystkie melodie w mojej głowie. Rozmowa zajmuje myśli, ale też rozprasza skupienie. Odpowiadam krótko na pytania, przytakuję, trochę się śmieję, odchodzę. Krążę, wyłapujące strzępki rozmów wyrwane z kontekstu, masuje dłonie, które robią się zimne. Ciało wchodzi w tryb bojowy, ale palce, choć chłodne, muszą pozostać rozgrzane. Muszą nadążyć, zrobić całą robotę. Nie mogą zawieść, ześlizgnąć się z grubych strun, docisnąć za lekko.
Każdy koncert to wszystko albo nic i teraz albo nigdy – jedno jedyne podejście, jedyny występ dla tej konkretnej publiczności. Nie będzie ani jednej powtórki. One wszystkie już były – na sali prób, na krześle w domu, wynucone i wypalcowane setki razy. Te najtrudniejsze fragmenty to może i tysiące. Oddycham coraz głębiej, bo coraz bliżej do startu. Klatka piersiowa zaczyna drgać, zaciskam zęby, spinają się mięśnie między łopatkami. Kiedy zapowiada nas Ten Typ, Który Zapowiada, wchodzimy na scenę. Na spokojnie. Nie robimy show, bo nie bardzo umiemy. Potrafimy tylko dobrze grać.
Scena jest jeszcze chłodna. Ot, zwykłe podwyższenie. Gramy jako pierwsi – to przywilej tych mniej znanych. Gdzieś na widowni są znajome twarze, ale już nie wiem, gdzie. Lampy grzeją twarz i świecą prosto w oczy. Wszyscy nas widzą, ale my poza sceną widzimy tylko głęboką czerń. Zakładam pasek na ramię i czuję na sobie ciężar basu. Dyskretnie sprawdzam, czy wzmacniacz jest włączony. Gdyby nie był, wyszłoby dość niezręcznie. Raz się zdarzyło, że ktoś mi go odpiął od prądu przed koncertem, więc nie reagował na pstrykanie włącznikiem. Oczywiście zdroworozsądkowo zaczęłam sprawdzać kable i szybko znalazłam przyczynę awarii, ale mój mózg już obliczał czas potrzebny do przejechania tam i z powrotem po drugi piec. Od tamtej pory sprawdzam o szesnaście tysięcy razy więcej, czy nic się nie poluzowało. Reszta zespołu jest już gotowa. Sprawdzam ostatni raz, czy bas jest nastrojony, lekko szarpiąc za każdą strunę, od najcieńszej do najgrubszej. Ucho nie wychwytuje fałszu.
Nadal nie pamiętam, co mam grać, więc ustawiam palec na pierwszym dźwięku pierwszej piosenki i całą sobą skupiam się na tym, żeby nie przypominać sobie co dalej. Kiwamy sobie głowami. Grzesiek nabija tempo. Cztery uderzenia pałki o pałkę. Spokojny akord. Pierwszy pulsujący dźwięk basu. Oddycham z ulgą, że w dobrej tonacji i nic nie pochrzaniłam. Z gardła Patryka wydobywają się pierwsze, idealnie wyśpiewane wersy. Po lekkim wstępie piosenka się rozkręca, a my razem z nią. Ja nadal nie pamiętam, co mam grać, ale palce pamiętają. Suną po gryfie, dociskają oporne, grube struny w idealnym punkcie na progu, a te odwdzięczają się wgłębieniami w zaczerwienionych opuszkach rozgrzanych palców. Pamięć mięśniowa działa doskonale i czuję, jak całe moje ciało porusza się w rytmie granej muzyki. To ten moment, kiedy nie bardzo wiem, co robić – mózg nie musi się skupiać na graniu, więc analizuje to, co dzieje się dookoła. Grzesiek w pełnym skupieniu gra wyćwiczone partie – mam wrażenie, że środek mojej klatki piersiowej pulsuje w rytmie, który wybija stopa perkusji. Wojtek stoi spokojnie, wpatrzony w gryf swojego elektryka – nasza cicha woda, której gitarowe pitu-pitu uzupełnia każdą piosenkę. Kiedy czegoś nam w nich brakuje, to znak, że trzeba dać popracować Wojtkowi. Patryka energia roznosi najbardziej, ale to dobrze, bo stoi na froncie. Cały stres, który kumulował się w nim przed występem, teraz znajduje ujście – w słowach śpiewanych do mikrofonu, w świetnie zagranej solówce, w każdym podrygu, dyktowanym uderzającymi w niego dźwiękami. Ja raczej lekko się bujam. Stopa zawsze wystukuje rytm. Po rzucie okiem na resztę zespołu i kilku uśmiechach do publiki, wzrok zawsze wraca na gryf – boję się, że w przeciwnym wypadku coś mogłoby mnie rozproszyć. Druga piosenka, trzecia i kolejna, kolejna. Rozgrzało się z powrotem całe ciało. Nie jesteśmy najbardziej dynamicznym zespołem na świecie, ale publiczność chętnie chłonie to, co mamy do zagrania. Widzę, że kilka osób robi zdjęcia albo nagrywa filmiki, wszyscy chętnie klaszczą do rytmu. Grzesiek znów przyspiesza, ale tylko ja to zauważam, a entuzjastyczne reakcje publiczności, spontaniczne oklaski i coś w rodzaju wiwatów mówią mi, że wszystko okej.
Ci sami ludzie, którzy 40 minut temu nie wiedzieli, kto przed nimi stoi, teraz domagają się bisu. Oczywiście nie odmawiamy. Kiedy się kłaniamy, powietrze jest już gorące, ciężkie, jest duszno. Czuję pot na skroniach, mam mokre plecy. Odkładam bas na stojak, schodzimy, ściskam chłopaków i mówię im, że poszło zajebiście. Drżą mi dłonie, jeszcze nie do końca kontroluję swoje palce. Czuję zmęczenie w mięśniach, jakbym zrobiła solidny trening – pracowały mięśnie brzucha, pleców, bicepsy. Zaraz zacznie drżeć reszta ciała. Ze mnie dopiero teraz zaczyna schodzić całe to przejęcie – kiedy robota została wykonana. Zaczynam się uśmiechać – na co nigdy nie ma miejsca, gdy jestem skupiona – i otwieram się na zasłużone gratulacje. Zawsze znajduje się jedna czy dwie osoby, które podchodzą do mnie i chwalą moją grę. Lubię to, że mimo bycia stojącą z tyłu basistką, ktoś zawsze mnie zauważa i docenia moje pomysły.
Minuta przerwy, łyk wody i ściągamy część sprzętu, żeby zrobić dla kolejnego zespołu miejsce na scenie.
Już ją dla was rozgrzaliśmy. Nie dziękujcie.