Najlepiej, jak ktoś cię sam odkryje
Pierwszą książkę skończyłam pisać jak miałam 13 lat. To była taka prawdziwa powieść bez obrazków, z bohaterami (których lubię do dziś i doskonale wiem, co u nich), fabułą i ogólnie byłam z niej dumna (nadal uważam, że wyszła super jak na tamten czas – Szelka na zawsze w moim sercu).
Pamiętam skrawek rozmowy z moim tatą – nie kojarzę wprawdzie, czego ona dotyczyła w całości, ale w którymś momencie zapytałam, czy tej mojej Szelki nie powinniśmy teraz wysłać do wydawnictwa, czy coś. Tata odpowiedział, że nie. Najlepiej, jak ktoś cię sam odkryje – wtedy proponują lepsze warunki.
To sprawiło, że większość swojego życia siedziałam cicho, czekając, aż ktoś (ale nie wiedziałam, kto) zauważy, że jestem inteligentna, oczytana i super piszę.
W szkole (do liceum) to jeszcze działało, bo polonistki od razu orientowały się, z kim mają do czynienia – chodziłam na konkursy, miałam osiągnięcia, wszyscy się cieszyli. I tyle. Nadal żaden wydawca nie wiedział, jaką super powieść napisałam – a w gimnazjum skończyłam już drugą! Napisałam też sto wierszy i garść opowiadań oraz niezliczoną ilość krótkich tekstów, które co jakiś czas łączyłam ze sobą – jak puzzle – w kolejne historie.
Wiecie, kiedy doznałam olśnienia? Mając 20 lat i zastanawiając się, czemu żaden zespół się do mnie nie zgłosił, skoro podobno tak super gram na basie. Z głośnym pacnięciem w czoło zauważyłam wtedy, że przecież żaden zespół nie wie o moim istnieniu. Jak już się do jednego zgłosiłam to graliśmy razem chyba ponad 2 lata, dopóki się nie rozpadliśmy. Do momentu, w którym przyszło olśnienie, patrzyłam z zazdrością na ludzi, którzy z iskrą w oku opowiadali o sobie i swoich pasjach. Ale też traktowałam ich trochę z wyższością, że tak się przechwalają, chwalipięty jedne. Nie to co ja, ja jestem fajna i skromna. Niech mnie tylko ktoś odkryje, to się przekona!
Zawsze zachowuj się tak, jakby ktoś cię obserwował
Pewnie miało to zapobiec dłubaniu w nosie w wieku dziecięcym, ale poszło dużo dalej. W liceum, idąc po korytarzu, miałam ciągłe wrażenie, że ktoś się gapi. A jeśli ktoś się akurat śmiał, to na bank ze mnie.
Przeszło mi dopiero jak w internecie przeczytałam zdanie, że nieśmiałość wynika z przeświadczenia, że to co myślisz, mówisz, robisz, kogokolwiek obchodzi. To było na Demotywatorach (ktoś je jeszcze pamięta?), więc zapewne miało być dołujące, ale mnie podniosło na duchu. Dodatkowo spojrzałam na sytuację całkowicie ze swojej perspektywy. Czy gapię się na ludzi na korytarzu, czy zajmuję się swoimi sprawami? Czy przysłuchuję się, co ktoś mówi, czy skupiam się na rozmowie, w której uczestniczę? Czy oceniam ludzi, których mijam? Czy w ogóle zwracam uwagę na ich twarze? Wręcz przeciwnie.
Kolejne dni były coraz łatwiejsze, bo zorientowałam się, że totalnie nikt nie zwraca na mnie uwagi (tu akurat w tym dobrym dla mnie znaczeniu).
Nie pokazuj, że się zdenerwowałaś
Mój bezpieczny świat legł w gruzach, kiedy tata po alkoholu zrobił awanturę. Był agresywny, niemiły (eufemizm) i nie miałam pojęcia, czego mogę się za chwilę spodziewać.
Ale na pewno nie spodziewałam się usłyszeć następnego ranka taką radę od mamy. Ona miała jakieś uzasadnienie, ale nie pamiętam go, bo mózg mi wybuchł. Gdybym używała tego słownictwa, co dziś, pomyślałabym zapewne: co kurwa?!
Pamiętam, że tata – kiedy już odespał – przeprosił mnie i przytulił. A ja nie wiedziałam, jak się zachować, poza tym, że miałam nie okazywać zdenerwowania. Ale dlaczego, bo będzie mu przykro? Bardziej niż mnie, gdy mówił te wszystkie niemiłe rzeczy? Nie rozumiałam i nadal nie rozumiem.
Ogólnie okazywanie „negatywnych” emocji (złość, smutek) było niepożądane. I zawsze komentowane (głównie przez tatę). Co masz taką zwiechę? No i o co się złościsz? (W domyśle: nie uznaję tego za dobry powód do złości). Po co to tak przeżywasz?
Nie wiem, czemu to miało służyć. Chyba tylko wygodzie ludzi dookoła, bo na mnie to wpływało bardzo źle. A nieokazywanie zdenerwowania i udawanie, że nic się nie stało skończyło się tym, że tata przestał nawet przepraszać.
Szczerze mówiąc kiedyś czułam wielką złość – za każdym razem, kiedy przypominałam sobie sytuacje, w których zachowywałam się zgodnie z tymi radami, czyli zupełnie inaczej niż nakazywała mi intuicja. I miałam w sobie dużo żalu, że zostałam nauczona bierności wobec życia i dbania o cudzą opinię (i cudze emocje) bardziej niż o swój komfort. Później uświadomiłam sobie, że to już było – teraz mogę wziąć za siebie odpowiedzialność. Cieszę się, że zauważyłam te błędy, nazwałam je i walczę ze sobą, żeby robić inaczej. I jak się wkurzam to się wkurzam (i strzelam laserem z oczu, jak słyszę, że nie mogę się o coś denerwować – jakbym nie mogła, to bym się nie zdenerwowała!), a kiedy wątpię, że powinnam mówić o sobie i swoich osiągnięciach, zaglądam do folderu Ciepłe i puchate. Trzymam w nim komentarze, które dziewczyny z Szuflady pisały po przeczytaniu moich tekstów.
A w chwilach największego zwątpienia idę do męża i opowiadam mu o moim genialnym pomyśle, ale w sumie to nie wiem, może nie jest tak genialny, może ktoś już to zrobił i zrobił to lepiej, może nie powinnam się za to brać. Mój mąż słucha mnie wtedy cierpliwie i mówi dokładnie to, co powinnam usłyszeć: próbuj.