Czasem są takie dni. Myśli, zamiast mknąć z prędkością światła, czołgają się raczej leniwie. A kiedy chcę rzucić szybką ripostą, w połowie zdania jedna z komórek ciągnie za wajchę maszyny losującej i rozpoczyna losowanie jakiegokolwiek słowa, które w ogóle do tej riposty nie pasuje.

Tak było dzisiaj. Dzień zaczął się totalnie spokojnie – spacerem z psem. A później Nela weszła mi pod nogi, nadepnęłam jej zimowym buciorem na łapkę, zaczęła utykać, z łapki poleciała krew, a ja od razu poczułam się jak najgorsza opiekunka na świecie.

Po powrocie do domu ściągnęłam Tomka z łóżka komunikatem łełołeło! Mamy zepsutą łapkę! a pies poszedł na swoje posłanie, żeby – w moim mniemaniu – umrzeć w samotności. Podczas gdy ja podstawiałam jej garście pełne ciastek, Tomek oglądał zepsutą łapkę. Według mnie wszystko okej – orzekł. – Nie wiem tylko, jak głębokie jest to rozcięcie… Możemy poczekać, gdyby dalej utykała to po południu pojedziemy do weterynarza.

Słyszę tylko końcówkę zdania. Totalnie tak – zgadzam się. – Dam jej michę i od razu jedziemy do weterynarza. Micha to sprawdzian ostateczny. Okazuje się, że na dźwięk nakładanego jedzenia Nela odkłada myśl o umieraniu z powodu zepsutej łapki i jak gdyby nigdy nic przybiega radośnie – jakby wcale nie zostawiła chwilę wcześniej krwawych śladów w windzie.

Ale słowo się rzekło. Jedziemy do weta. Hola, hola, po co? Nic mi nie jest! – Protestuje Nela, ale nie ze mną te numery. Do kliniki dojeżdżamy przed ósmą, a tuż za nami – trzy kolejne osoby. Muszę zachować się jak dorosła i niby mimochodem, ale jednocześnie szybko i sprawnie, zająć miejsce w tworzącej się kolejce – pierwsze miejsce, bo przyjechałam pierwsza, a poza tym nie chce mi się wykłócać, że pan tu nie stał.

Czekanie trwa dłużej niż wizyta, a zanim wchodzimy do gabinetu przepuszczamy prawie wszystkie osoby, które były za nami, bo łapka nie krwawi i nie odpada. Ostatecznie rana okazuje się być powierzchowna, a najbardziej stresujące w tym wszystkim jest zakładanie bandaża po spryskaniu rany preparatem ze srebrem.

Zwykle pracuję zdalnie, ale akurat dziś zaklepałam sobie miejsce w biurze – docieram zaledwie godzinę spóźniona. Wbrew mojemu planowi, że skoro już wychodzę do ludzi, to przebiorę się za jednego z nich, założę ołówkową spódnicę, zrobię ładny makijaż i w ogóle powyglądam, wbijam na salę konferencyjną w nieco obślinionych leginsach ozdobionych sierścią. Po jakimś czasie zauważam też, że mój pies podczas traumatycznego zawiązywania bandaża zrobił mi też dziurę w koszulce. Wiem już, że nie zostanę dziś ikoną stylu, a kolejne godziny pokażą, że nie będę również tytanem intelektu.

Na szczęście na dziś mam zaplanowane pisanie wszystkich maili, które czekają w kolejce. W jednym z nich piszę zdanie, które brzmi jak proroctwo: proszę oczekiwać na nadejście pakietu. Aż chciałoby się napisać dalej: przyniesie go człowiek cichy i skromnie odziany. Wypatruj go na wschodzie, kiedy słońce po raz trzeci wzejdzie nad horyzontem. Gdy posłaniec kopertę złoży na ręce twoje, pozdrów go miłym słowem, albowiem torbę ma ciężką i pracę niełatwą. P.S. przypominam, że termin płatności faktury wynosi 14 dni.

Kocham maile, ale przydarza się, że muszę odebrać telefon. Składanie zdań w czasie rzeczywistym tak bardzo dzisiaj boli! Mam wrażenie, że wypowiadając trzeci wyraz w zdaniu zapominam, jak je zaczęłam i jak chciałam skończyć. Gapię się w ekran i próbuję sobie przypomnieć, o której wypadała zwyczajowa drzemka w pracy w czasach przed pandemią, jak jeszcze codziennie przyjeżdżało się do biura. Coś mi świta, że mogliśmy nie mieć drzemek, ale ta wizja wydaje mi się zbyt okrutna, żeby była prawdziwa. Do tego jestem głodna, bo przez przygodę z wetem nie zjadłam śniadania, a do pracy zgarnęłam tylko pączka i trzy mandarynki, więc muszę racjonować żywność. Czy raczej racjonalizować, jak podpowiada mi mój mózg. On dzisiaj całą swoją energię przerzucił na ratowanie psiej łapki, a teraz po prostu pilnuje, żebym do końca dnia jakoś przeżyła, nie zrobiła sobie krzywdy i nie wsadziła sobie do nosa długopisu, którym właśnie odhaczam po dwóch godzinach pracy pierwsze z 92198947 zadań, które mam na dziś zaplanowane. Jestem na stendbaju – uśmiecham się, przytakuję i liczę, że nie padło żadne pytanie.

Pod koniec pracy pociągam nosem, czując obcy zapach i oznajmiam, że słyszę detergenty.

W końcu wracam do domu, wyjmuję mózg i podłączam do ładowania. To znaczy – tak bym zrobiła, gdyby to w ten sposób działało. Ale niestety nie działa, więc muszę po prostu posiedzieć, zjeść oponkę i pogapić się w ścianę. Wyobrażam sobie, jak rzucam w nią bezużytecznym dziś mózgiem, a on trafia w nią z głośnym pacnięciem, ześlizguje się na podłogę, a później podczołguje się z powrotem i mówi, że w sumie to było fajnie i on chce jeszcze raz, ale tym razem z podkręceniem.

Ja to chyba po prostu muszę odespać.