Kurwa, jak ja nie cierpiałam jak trzeba było solidarnie z klasą iść na wagary! Wymykał się człowiek potajemnie ze szkoły, odchodził na bezpieczną odległość, hehe, ale jesteśmy sprytni, a później padało pytanie, co robimy – i nikt nie miał pojęcia! Nikt nawet nie wiedział, po co to robimy i jaki to ma sens – chyba po prostu chodziło o zasady!
Ze szkolnych przygód to jeszcze wzięliśmy udział z Krzysztofem w grze szkolnej z okazji Dnia Niepodległości w drugiej czy trzeciej liceum. Human się przygotował (jako organizator), przez tydzień wisiały w całej szkole plakaty z informacjami i ciekawostkami o nadchodzącym święcie, a ja i Krzychu – którzy dobrowolnie zgłosiliśmy się jako reprezentacja klasy – mistrzowsko je olewaliśmy, bo robiliśmy matmę i nie mieliśmy czasu.
Oj tam, oj tam, jak będzie trzeba to sobie przeczytamy z odpowiedniego plakatu i odpowiemy. Tylko nie przewidzieliśmy, że w dzień gry plakaty zostaną zdjęte o poranku. Dzięki naszemu kretowi na humanie udało nam się przynajmniej dowiedzieć, że drużyny będą chodzić od stanowiska do stanowiska i odpowiadać na pytania na czas. To wykluczało googlowanie, więc od razu podzieliliśmy się zadaniami – Krzychu wziął na siebie to, co dało się ogarnąć logicznym myśleniem, a ja daty i nazwiska. Tak więc ja kułam daty powstań, powtarzając, że Kazik lubił kopać piłkę stopą (kościuszkowskie, listopadowe, krakowskie, wielkopolskie – Poznań – styczniowe – a daty pamiętałam osobno ciągiem), natomiast Krzychu… No, on po prostu urodził się nieprzeciętnie inteligentny, więc miał łatwiej.
Jak przyszło co do czego, odpowiadaliśmy w maksymalnym skupieniu. Nie pamiętam wszystkich pytań, ale Kazik i jego piłka się przydali, mój wierszyk z podstawówki z datami rozbiorów też, a jak padło pytanie, w jakim mieście protestowały dzieci, to od razu przypomniałam sobie wiersz, który taka Kamila recytowała w drugiej gimnazjum i tam chodziło o Wrześnię.
Straciliśmy co prawda dwa punkty, ale wygraliśmy. Ostatnie miejsca zajęły humany (albo human i mat-geo). Ach, szalone czasy!
A pierwszego chłopaka miałam w wieku 20 lat. W tym samym wieku miałam drugiego. Co więcej mogę na ten temat powiedzieć… Jak się bawić to się bawić, wyszłam za tego wariata! No, to wątek romansów mamy odhaczony.
Nie żebym wcześniej nie chciała jakiegoś chłopaka. Chciałam! Czterech! (Nie jednocześnie). Tylko oni nie chcieli, Z różnych względów. Dla jednego byłam za nudna, bo nie piłam i nie paliłam, dla drugiego za daleko mieszkałam, trzeci był młodszy i uważał, że w tym wieku to bez sensu (dodatkowo zbiegło się to z czasem, w którym nie miałam cierpliwości), no a ten czwarty długo się opierał, ale w końcu uległ.
Dobra, no miałam tam jakieś niefajne sytuacje w domu, które mogły skutkować problemami emocjonalnymi, no ale każdy ma jakieś problemy. Tata pił i chyba przez to zawsze twardo stąpałam po ziemi, unikając znajomości z nieodpowiedzialnymi ludźmi, ale oj tam, oj tam, czyj tata nie pił? No, może czyjś faktycznie nie. W każdym razie tak wyszło, że picie w tajemnicy i palenie dla towarzystwa nigdy nie były moimi ulubionymi rozrywkami. Właściwie to nigdy nie próbowałam niczego palić i do osiemnastki nie piłam. Nie dysponuję zatem historiami z kategorii starzy mnie prawie przyłapali.
O, za to byłam w życiu na dwóch dużych koncertach: Metalliki i Claptona, rok po roku. Przed Metalicą było strasznie dużo supportu, a im bliżej gwiazdy wieczoru, tym ciaśniej pod sceną. W końcu był taki ścisk, że nie szło się dobrze bawić. Średnio mi się podobało, niewiele pamiętam, ale wróciłam z dwiema kostkami gitarowymi, rzuconymi w tłum (omal nie zostałam zmiażdżona, jak ten tłum się za nimi rzucił). Na koncercie Claptona było fajniej – więcej luzu, więcej muzyki, mniej hałasu. A już najlepiej to było na koncercie Huntera w Wiatraku w Zabrzu. Byłam tam też na występie Curly Heads – nawet mam w jednym pamiętniku wklejony bilet z autografami. Zabawna historia, bo parę lat później grałam przez chwilę w zespole z jednym z ich gitarzystów.
Czy czegoś żałuję? Nie, bo wszystko doprowadziło mnie do miejsca, w którym bardzo mi się podoba – ale wiadomo, że momentami nie było wcale łatwo. Najbardziej mnie cieszy, że większość tych ważnych decyzji podjęłam w zgodzie ze sobą. Okej, może poza decyzją o pójściu na studniówkę – mama mi kazała iść, bo jest raz w życiu i jakbym nie poszła to bym żałowała (nie). Takie imprezy są dla ludzi, którzy mają duże paczki przyjaciół i lubią czuć dreszczyk emocji przy przemycaniu alkoholu, a ja nie jestem taką osobą. Krzychu nie szedł, więc szłam z drugim kolegą z klasy, z którym się wtedy trzymałam, a on ni z gruchy ni z pietruchy próbował mnie tydzień przed studniówką pocałować – możecie się domyślić, że na imprezie było trochę niezręcznie.
Okej, ale chodziło mi o te naprawdę ważne decyzje. Takie jak ta, że zdecydowałam się nie kontynuować związku, w którym byłam nieszczęśliwa, chociaż wyuczona grzeczność mówiła nie zrywaj z nim, będzie mu smutno! Albo rezygnacja z ludzi, którym musiałabym udowadniać swoją wartość i zasłużyć na ich przyjaźń – i z tych, którzy wysysali ze mnie siłę i energię, obarczając swoimi problemami, których i tak nie zamierzali rozwiązywać.
Dziś mam urodziny, ale pisząc tą notkę nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądać ten dzień. Ale wiem, czego sobie życzę! Dużo zdrowia (bo wiecie, czas ucieka i nigdy nie wiadomo), mnóstwa pieniędzy (bo lepiej mieć niż nie mieć, zwłaszcza gdyby zdrowie jednak zawiodło) i spełnienia… *liczy w pamięci, bo jest po mat-fizie i wcale nie pomaga sobie palcami* 3,5 marzenia! (To 0,5 się już spełnia, więc tylko trzeba dokończyć. 😀 )
A jeśli Wy zastanawiacie się, czy możecie coś zrobić z okazji moich urodzin, to pamiętajcie, że zawsze można ***** ***. 😀