Jeżeli przeczytaliście poprzednie 13 postów, zdążyliście mnie już trochę poznać i z pewnością domyśliliście się, że skoro dopadło mnie jesienne whatever (chandra, zmęczenie, co tam lubicie), to kombinuję, co zrobić, żeby przeszło. I ustalmy – narzekanie na porę roku i czekanie na wiosnę to nie jest działanie, które nam pomoże. 😀 Rzeczy, które mogą przynieść lepszy efekt, jest mnóstwo i każdy ma pewnie swoje ulubione umilacze – ja opowiem o tych, które (jak dotąd) sprawdzają się najlepiej.
Ciepłe i puchate
Nie wahajcie się przygarnąć każdej rzeczy z tej kategorii! Swetry, koce, bluzy i co najmniej 20 kg psa – to wszystko się przyda.
Psa nie można zabrać ze sobą do pracy i to właściwie jeden z głównych powodów, dla których warto – jeszcze przed nadejściem prawdziwego zimna – zaopatrzyć się w ubrania, które naprawdę nas ogrzeją. Nie ma co liczyć na sweter, który został wykonany w całości z poliestru – ale już te z domieszką wełny i alpaki sprawdzą się super. Jeżeli Was stać i macie miejsce, możecie też kupić całą alpakę – ale uprzedzam, że jej też nie można przyprowadzać do biura. To znaczy… tak myślę, ale zawsze warto spróbować wprowadzić w swoim miejscu pracy piątek z alpakami.
I wiecie, co jeszcze jest super? Bluza pożyczona od chłopaka – chroni nie tylko przed złą pogodą, ale i przed chłodem ludzkich serc! (Szczególnie przydatna w pracy z klientami).
Ulubione jedzenie
Nie chodzi mi o gromadzenie tłuszczu na zimę poprzez zajadanie się czekoladą (choć są dni, że i to praktykuję). Raczej mam na myśli, żeby przyjrzeć się swojemu jadłospisowi. Łatwo jest wpaść w rutynę i jeść w kółko to samo – sama to robię. Dlatego raz na jakiś czas, na przykład właśnie teraz, warto usiąść i na spokojnie przypomnieć sobie swoje ulubione dania. O ilu z nich na co dzień nie pamiętamy?
Druga sprawa jest taka, że gdy następuje spadek energii, nie chce nam się przygotowywać posiłków dobrej jakości i zajadamy się byle czym. To skutkuje niedoborami, przez które dalej nie mamy na nic siły… I robi się błędne koło. Jesień to dobry czas, żeby przez chwilę liczyć spożywane kalorie, upewnić się, że jemy wystarczająco dużo i że na talerzach mamy to, co lubimy. Ach – no i oczywiście warto korzystać z tego, co oferuje nam sezon. Wiecie – dynie, grzyby…
A może nie chce Wam się gotować wymyślnych dań? Nie ma problemu – zróbcie sobie ekstra przyjemność, zaszalejcie i idźcie próbować nowości w restauracji albo zamówcie coś do domu. Jest tyle sposobów, żeby rozpieszczać się jedzeniem!
Filmy, seriale, książki…
Oczywista oczywistość, prawda? Skoro już ma się ciepły sweter i dobre jedzenie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby oddać się jednej ze wspomnianych przyjemności. Z tego trio najbardziej lubię seriale – kiedy już się jakiś zacznie, następnym razem wystarczy włączyć kolejny odcinek. Wybór filmu zajmuje mi zwykle znacznie więcej czasu, a książek… Cóż, szczerze mówiąc, nie czytam. (To ten moment, kiedy moja mama, molik książkowy, usuwa mojego bloga z Ulubionych w przeglądarce).
Pozostałym dwóm osobom, które wciąż czytają, przedstawię w paru słowach moje ulubione seriale, do których mogę ciągle wracać. Uwaga – jeśli tylko się da, oglądam w wersji z napisami. Z dubbingiem lubię tylko filmy animowane.
- Przyjaciele (Friends), Jak poznałem waszą matkę (How I met your mother), Hoży doktorzy (Scrubs) – wrzucam je do jednego worka, bo to dość znane seriale z kategorii tych lekkich, ale nieco życiowych. To, co tam się dzieje, mogłoby mieć miejsce w życiu większości z nas, dlatego łatwo możemy utożsamiać się z bohaterami i śledzimy ich losy z zainteresowaniem.
- Teoria wielkiego podrywu (Big Bang Theory) – również znany tytuł, ale do niego przekonywałam się bardzo długo. Może dlatego, że trafiałam na niego zawsze w telewizji, a żarty w wersji z lektorem są według mnie bardzo spłycone. Ale któregoś dnia włączyliśmy sobie jeden odcinek na Netflixie, już jak trzeba – z napisami – i jakoś tak nam się spodobało, że obejrzeliśmy wszystkie sezony, a później płynnie zmieniliśmy serial na…
- Młody Sheldon (Young Sheldon) – jak łatwo się domyślić (tym z Was, którzy znają serial wspomniany powyżej), tu cała akcja toczy się wokół Sheldona Coopera i jego dzieciństwa. To pozycja, która z pewnością złagodziła fanom rozstanie z Teorią wielkiego podrywu – bez jej znajomości niektóre żarty w Młodym Sheldonie mogą być mało zabawne lub trudne do wyłapania. Dla mnie wielkim plusem tego serialu jest to, że nie jest w formie sitcomu, w którym śmiech publiki zaznacza nam najzabawniejsze momenty, lecz w formie serialu obyczajowego. Jest zabawny, ale porusza też sporo ważnych i trudnych tematów.
- Dom z papieru (La casa de papel) – o tym pewnie też już większość z Was słyszała. Jeśli nie, to – aby uniknąć spoilerów – wspomnę tylko, że jest tu mnóstwo akcji, a przez to wydaje się, że odcinki trwają po 15 minut. Wielkim atutem serialu są dla mnie bohaterowie – każdy z nich jest jakiś i budzi emocje. Jednych nie lubimy, inni nas wkurzają, jeszcze jedni trochę przerażają lub wzbudzają szacunek… Nie ma takiego, który byłby nam obojętny i każdy z nich ma swoje miejsce w tej układance.
- Szkoła dla elity (Élite) – spoiler alert: w drugim sezonie jest znacznie mniej szkoły, za co odejmuję jedną gwiazdkę. 😀 To również hiszpański serial, tak jak Dom z papieru – spotykamy nawet kilkoro tych samych aktorów. W pierwszym sezonie niemal od początku wiemy, że ktoś – szybko okazuje się, kto – padł ofiarą morderstwa, a cała frajda polega na zastanawianiu się przez kilkanaście odcinków, kto miałby najlepszy motyw. Dla mnie odpowiedź była zaskakująca, mimo że brałam ją pod uwagę.
A jeśli jesień nas pokona…
… i wylądujemy pod kołdrą, z katarem i bólem gardła… Poza wizytą u lekarza polecam cysternę herbaty z miodem i cytryną, czarne Halls… I któryś z wymienionych przeze mnie seriali. 😀
A jak jest u Was? Radzicie sobie z jesienią, czy to raczej ona radzi sobie z Wami?