Jest coś przyjemnego w tym zmęczeniu, które mój mózg stale nazywa pierwotnym.

Czekałam z przekopaniem grządek na Tomka. Uznałam, że jemu pójdzie szybciej, a ja ogarnę resztę, czyli odchwaszczenie i przygotowanie na przybycie roślinek. Ale jakoś mu nie po drodze było ze szpadlem, bo pogoda jakaś nie taka albo akurat był dzień wcześniej na siłowni, więc leczył zakwasy. 😀 No, to wzięłam się za to sama, z obawy, że jesień nas zastanie, a grządki dalej nie będą przekopane.

Ogrodnictwo ogarniam na tyle, żeby wiedzieć, którą stroną szpadla kopać. I gdy już go wzięłam do ręki, to przysięgam, że z każdym wbiciem go w ziemię czułam się lepiej. Było to dla mnie ciekawsze niż jakikolwiek trening, bo zamiast gapić się na minutnik, odmierzający czas do końca, patrzyłam na powiększający się pas wilgotnej ziemi. Efekt mojej pracy był natychmiastowy, mierzony nie w liczbie przepracowanych godzin czy w pochwałach szefa, ale ilością mojej własnej satysfakcji. Gdy się zmęczyłam, po prostu przestałam i wzięłam się za trochę lżejszą część pracy – wiedząc, że w razie czego znów mogę przerwać, bo nie muszę wcale wyrobić określonej liczby godzin. I oczywiście od przekopania grządki do zebrania pierwszych owoców czy warzyw jest jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia i mogę popełnić wiele błędów – ale nikt nie zabierze mi przez to premii.

Bo chodzi o proces. O to, że te dwie godziny spędziłam na pracy fizycznej i na świeżym powietrzu, a nie przed monitorem czy scrollując Insta. O to, że już niedługo będę zaczynać poranki od podlewania i doglądania roślinek, a ogródek znów będzie pachnieć pomidorami. O to, że w czasach (cudownych pod wieloma względami, ALE…), kiedy mogę zamówić dosłownie wszystko i dwa dni później mieć to dostarczone pod drzwi, będę cierpliwie czekać, obserwować i wyczekiwać każdego nowego listka i pierwszych owoców – i potrwa to dłużej niż 48 godzin. Jeśli coś nie wyjdzie – nie złożę reklamacji, nie wymienię roślinek ani grządek na nowe. Pomarudzę trochę, ponarzekam – oczywiście. A później wyciągnę wnioski, coś tam doczytam i w przyszłym roku zacznę pewnie od nowa.

Przerzucając ziemię wspominałam wyjazdy na działkę z rodzicami. Nie mieliśmy daleko, może 10 czy 15 minut jazdy samochodem, ale zawsze była to wyprawa na cały dzień. Każdy taki wyjazd wyglądał zwykle tak samo: przybycie na miejsce, przebranie się w robocze ciuchy, inspekcja i robienie tego, co było do zrobienia. A jakoś zawsze było tego dużo i ta nasza działka nigdy nie kojarzyła mi się z relaksem i odpoczynkiem. Plan był co prawda taki, że jak już zrobimy to będzie ładnie, będzie tu można przyjeżdżać odpocząć i na ognisko albo na grilla i podjadać sobie owoce z krzaków – ale ten dzień nigdy nie nastąpił. Prace nigdy nie były skończone, zawsze jechaliśmy po coś, a owoce trzeba było zbierać hurtem i wszystkie w miarę od razu. Pewnie z tego powodu, gdy dwa lata temu zobaczyłam obok naszego świeżo kupionego domu, w świeżo kupionym ogródku, grządki pozostawione przez poprzednich właścicieli, byłam przekonana, że je wyrównamy i pozwolimy im zarosnąć. Nie miałam przecież przestrzeni na kolejne obowiązki: podlewanie, doglądanie, odchwaszczanie, zwłaszcza że poprzedni właściciele zostawili nam też sad. Ani ja ani Tomek nie mieliśmy pojęcia o ogrodnictwie, nie wiedzieliśmy nawet, jakie drzewa rosną nam na działce, więc nie było mowy o żadnej hodowli warzyw i kolejnych owoców.

Pomocna Coco wygrzewa grządkę.

Aż nadeszło lato. Zjadłam pierwsze wiśnie z własnego ogródka, na drugie śniadanie zrywałam agrest i porzeczki, a bliżej jesieni – olbrzymie żółte jabłka i niezliczoną ilość śliwek. I zaczęłam intensywnie myśleć o tym, że może mogłabym kupić sadzonki (dziś już wiem, że chodziło mi o rozsady) jakichś prostych w uprawie roślin i spróbować ich nie uśmiercić. Rok później, oprócz owoców z drzew i krzaków, mogłam urozmaicić posiłki o samodzielnie wyhodowane pomidory i ogórki, a nawet udało mi się podjeść trochę truskawek (ale to na spółkę ze ślimakami). W tym roku grządki są już prawie gotowe – przygotowuję je kawałek po kawałku, w takim tempie, żeby prace posuwały się do przodu, ale żebym nie miała ich dość. Robię przerwy, żeby poobserwować gonitwę moich psów albo żeby pobiegać i pobawić się razem z nimi, wypatruję ptaków, które śpiewają gdzieś na gałęziach i wystawiam twarz do słońca, oddychając głęboko i wciągając zapach trawy, wilgotnej ziemi i kwitnących powoli wiśni. Na grządkach lada moment pojawi się bób, trzy rodzaje pomidorów, ogórki, jeszcze więcej truskawek (zeszłoroczne przeżyły!!!), dynie, cukinie, a jak dobrze pójdzie (i nie zabraknie mi miejsca) to jeszcze dwa arbuzy i papryki.

W ostatnim czasie żaden zaplanowany trening nie dał mi tyle radości, co zwykłe, najprostsze machanie szpadlem i motyką. Żadna lemoniada nie smakuje tak dobrze, jak ta wypita pod koniec ciepłego dnia, ze szklanki trzymanej dłońmi brudnymi od ziemi. A wisienką (taką z własnego drzewa, wiadomo) na tym torcie jest spokojna, przewietrzona głowa. I może kolejnego dnia trochę bolą mięśnie, ale za to codzienne problemy uwierają zdecydowanie mniej.