Na początku muszę zaznaczyć dwie rzeczy. Pierwsza – nie mam dzieci. Gdybym miała, moja ocena sytuacji mogłaby wyglądać inaczej, bo w końcu moja rzeczywistość byłaby inna. Ale jest taka, że czas izolacji spędziłam z narzeczonym i psem. Po drugie – jestem człowiekiem, który przyjmuje rzeczywistość taką jaka jest i działa z tym, co ma. Oczywiście – jak chyba każdemu, brakuje mi czasem wyjścia do restauracji czy do kina… Ale nie będę narzekać na to, że nie mogę – bo to nie przyniesie żadnych efektów.
Wiadomo – mam czasem zły dzień, bo byłam już w każdym kącie mieszkania i skończyły się już wygodne miejsca, z których mogę pracować… Ale znalazłam też wiele plusów sytuacji.
Dłuższa chwila oddechu
Mówiąc najprościej – mam więcej czasu. Nie muszę go już przeznaczać na dojazdy do biura i zyskałam kilka godzin snu. Z psem wychodzę po 7.00, zamiast o 5.30 i nawet nie muszę się szczególnie spieszyć, bo w razie czego śniadanie mogę dokończyć już w pracy.
Do tego mam wrażenie, że wszyscy zrobili się dla siebie bardziej wyrozumiali i gdy ktoś mówi, że ma zły dzień, nie słyszy już motywujących przemów z serii: obejrzyj ten filmik i posłuchaj tych podcastów, tam jest szesnaście sposobów na to, jak zwalczyć zły nastrój! Nie, teraz w końcu można usłyszeć: aaa, ok, rozumiem, też tak ostatnio miałem. Odpocznij.
Rozumiecie to? W KOŃCU MOŻNA ODPOCZĄĆ i świat sobie bez nas poradzi, jeżeli nie zrobimy tego miliona rzeczy, które jeszcze w lutym były strasznie ważne, a dziś, jak się okazuje, wcale takie nie są. Jestem pewna, że przynajmniej jedna taka rzecz przyszła Wam teraz do głowy.
Drobne przyjemności
Wreszcie zrozumiałam swojego psa. Serio – już wiem, skąd ta ekscytacja spacerami.
Wprawdzie można już wychodzić i spotykać ludzi, ale ja jakoś dalej tego unikam – zakupy robimy najrzadziej, jak się da, a artykuły niekoniecznie pierwszej potrzeby zamawiamy przez internet.
Już wcześniej spacer z psem był dla mnie tą przyjemniejszą częścią dnia, ale teraz mam wrażenie, że rzeczywiście potrafię się nią nacieszyć – w końcu rzeczywiście mogę się spokojnie przechadzać, zamiast myśleć o tym, że muszę gnać do wszystkich bardzo ważnych spraw.
Można pograć w planszówki nie tylko w weekend, a wieczorami – nawet w tygodniu – nie jesteśmy aż tak padnięci po całym dniu, więc nawet rozmowy w dalszym ciągu się kleją i trzymają poziom.
Nie, wróć – ostatnio dyskutowaliśmy o tym, jaki dźwięk wydaje foka. Nie pamiętam już, dlaczego. W końcu sprawdziliśmy w internecie – i nie zmieniło to naszego życia.
Ale o to właśnie chodzi! Nie szkoda nam czasu na takie głupoty – bo zrobiło się tego czasu jakby trochę więcej.
A teraz pomyślcie, jak bardzo docenimy to pierwsze wyjście do kina po tak długiej przerwie, pierwsze spotkanie ze znajomymi, z którymi dawno się nie widzieliśmy (zwłaszcza z tymi, z którymi spotkania ciągle były przekładane, bo przecież można się spotkać w każdej chwili). Część z Was już pewnie doceniła luksus pójścia na manicure albo do fryzjera – super uczucie, no nie? 😀

Porządek w głowie i trochę w mieszkaniu
Z jednej strony – zaczęłam słyszeć własne myśli i zastanowiłam się, na co właściwie chcę przeznaczać swój czas i energię. Zainwestowałam w Kurs Insta Metamorfoza, kupiłam e-book Bez liczenia i ważenia i ten o budowaniu społeczności (a właściwie zestaw – od Pani Swojego Czasu), poluję na ciekawe webinary – pewnie gdyby nie ten długi czas siedzenia w domu, nie wzięłabym się za takie rzeczy, bo z góry uznałabym, że nie wystarczy mi czasu. Na szczęście mogłam go znaleźć i mój mózg cieszy się, że w końcu dostał coś do roboty.
W związku z tym upewniłam się też w przekonaniu, że wysprzątane na błysk mieszkanie nie jest moim priorytetem. 😀 Trzymam się planu minimum, żeby bałagan zbytnio nie drażnił i nie przeszkadzał w codziennym życiu i okazuje się, że to jest ok. Nadal jednak walczę ze sobą o to, żeby sprzątanie planować jak każdą inną pracę, zamiast przeznaczać na to chwile, które powinny być czasem wolnym.
Oczywiście – są też minusy
Nie brakuje mi dojazdów do pracy, ale z pewnością pracowałoby mi się lepiej przy własnym biurku, siedząc na wygodnym krześle i mogąc korzystać z dużego monitora. Miło by było spotkać też w końcu ludzi z biura i móc wypić z nimi kawę z naszego porządnego ekspresu.
Wiadomo – w domu też mam ekspres, ale po zrobieniu kawy wraca się z nią do biurka, żeby dalej pracować w milczeniu i samotności.
(I tu wjeżdża Sound of silence, żeby oddać klimat tych chwil).
Najbardziej chyba jednak brakuje poczucia, że ma się jakąś pewność – że można zaplanować urlop na jakiś konkretny termin i nie będzie trzeba odwoływać wyjazdu, że lada moment będzie spokojniej i nie będziemy musieli wrócić do stanu sprzed miesiąca…
Ucieszę się, kiedy będzie można wyjść ze znajomymi do restauracji i nie mieć poczucia życia na krawędzi. 😀
A póki co dalej będę siedzieć w domu, nie szaleć z wychodzeniem na zewnątrz, cieszyć się z małych rzeczy i szukać sobie zajęć, żeby po tym wszystkim móc poklepać się po ramieniu i móc pogratulować sobie, że dobrze wykorzystałam dany nam czas.
Dajcie znać, co u Was? Udaje się znaleźć pozytywne strony całej sytuacji i zrobić coś dobrego dla siebie?