Jak każdy, czasem coś zamawiam. I akurat zdarzyło się tak, że przy wyborze paczkomatu nie było na liście tego mojego ulubionego, do którego – po zaparkowaniu auta – mam bliżej niż do domu. Wybrałam zatem inny, znajdujący się przy ulicy, której położenie mniej więcej kojarzyłam – czyli naprzeciwko parkingu, na którym zwykle porzucam samochód. Miałam wszystkie niezbędne dane, aby tę paczkę odebrać – co mogło pójść nie tak?

Już mówię – pokonała mnie technologia.

Jak zwykle wróciłam z pracy, porzuciłam auto i ruszyłam po paczuchę. Położenie ulicy znałam, ale położenia paczkomatu już nie – sięgnęłam więc po telefon, żeby go namierzyć. Wpisałam adres i maszerowałam dziarsko przed siebie, upewniając się, że niebieska kropeczka – czyli ja – przesuwa się zgodnie z zaznaczoną na mapie trasą.

I tak obeszłam dookoła prawie całe centrum handlowe, nie znalazłszy paczkomatu. Zawróciłam i – tym razem olewając nawigację – maszerowałam, wypatrując celu.

Paczkomat był ukryty na środku parkingu – a w zasadzie na stacji benzynowej, która się tam znajdowała. Mijałam ją zaraz po przejściu przez ulicę i z pewnością zauważyłabym ten paczkomat, gdybym nie była akurat skupiona na namierzaniu go w telefonie.

Podsumowując: trasa, jaką powinnam była pokonać, powinna mi zająć minutę. Zamiast tego urządziłam sobie prawie piętnastominutowy spacer w poszukiwaniu paczkomatu. Odbiór przesyłki zajął 4 sekundy.

Jak to się mówi – smart phones, stupid people… 😀

P.S. Przy składaniu zamówienia, poza wyborem paczkomatu, powinno się także podawać wzrost. Kurier śmieszek włożył moją przesyłkę do najwyższej skrytki, więc musiałam stanąć na palcach, żeby do niej dosięgnąć. Na szczęście nie był aż takim żartownisiem, żeby wepchnąć ją najgłębiej, jak się da.

Dzień jak co dzień… 😀