Bo przecież zachęcam Was, żeby ten czas znajdować, żeby odpoczywać, a tymczasem zrobiłam rachunek sumienia i okazuje się, że "szewc bez butów chodzi" (a raczej chyba szewczyni). Ale po kolei.

Jakiś czas temu mój mąż w rozmowie stwierdził, że przecież ciągle robię coś swojego, w domyśle: mam dużo czasu wolnego. Początkowo pomyślałam: to fakt, ale w drugiej sekundzie pomyślałam: no nie. (Jeśli słuchacie Accantusa, prawdopodobnie usłyszałyście teraz piosenkę z „SIX”). Kiedy siadam do pracy okołoblogowej, piszę posty, notki, opowiadanie, treść newslettera, czuję satysfakcję. Czuję, że robię coś, co wychodzi mi świetnie i zwykle idzie dość gładko, bo wiem, co jest do zrobienia i jaki efekt chcę osiągnąć. No właśnie – efekt. Wszystkie te moje działania, za które biorę się wieczorami, dają poczucie dobrze wykonanej pracy. PRACY. Bo zawsze chodzi o jakiś efekt, o dotarcie do konkretnego celu, o wykonanie zadania – publikację notki, wysyłkę newslettera, przygotowanie kursu. Prawdopodobnie nie jest to dla mnie tak obciążające, jak praca etatowa, ale to wciąż nie jest odpoczynek.

Idąc dalej tym tropem, pomyślałam o spacerach. Nie mogę powiedzieć, że ich nie lubię – na pewno działają na mnie korzystniej niż siedzenie którąś godzinę przy komputerze i podbijają moje fit statystyki. Tyle że spacery są zwykle z psami i mimo całej mojej miłości do nich, nie zawsze z nimi odpoczywam. Taki spacer to zwykle pełnia skupienia i uważności na sygnały, które dziewczyny wysyłają do mnie i do siebie nawzajem. To czujność, żeby dostrzec w porę innego psa albo człowieka, żeby zareagować jak trzeba, zanim Nela i Coco zareagują instynktownie. Czasem rzeczywiście się zrelaksuję, ale zwykle takie wyjście to dla mnie lista zadań. Czy poćwiczyłam przywołanie w terenie? Czy pochodziłyśmy dostatecznie długo i w dostatecznie ciekawym miejscu? Czy nie było za dużo trudnych sytuacji i czy psy nie wracają do domu bardziej zestresowane, niż z niego wyszły? Czy ja i Tomek poćwiczyliśmy z dziewczynami po równo, czy jednak każde przykleiło się do swojego psa i później będzie trzeba pamiętać, żeby poćwiczyć z tą drugą? Trybiki w mózgu ciągle pracują. To nie brzmi jak odpoczynek.

Kolejne na liście (czy aby na pewno) relaksujących czynności były treningi. I tu znów nie mogę odpowiedzieć jednoznacznie, bo robię je (jeśli w ogóle…) głównie z rozsądku. Głupi trening dla głupiego zdrowia, żeby nie umrzeć za szybko, czy coś. Wiem, że po poczuję się lepiej – jeśli nie psychicznie lub fizycznie, to chociaż z powodu dobrze wykonanej… pracy. Wyjątek stanowi chyba tylko joga – ta faktycznie mnie wycisza i te 10 czy 15 minut na macie bywa zbawienne dla mózgu. I w tym momencie muszę się zwyczajnie przyznać, że zbawienie mózgu to za mało, żeby regularnie jogować. Robię to z doskoku, jak mi się przypomni, po maratonie pracy przy kompie, a przed maratonem Netflixa. Wiem, że lepsze to niż nic. Mój kręgosłup przysyła mi kwiaty po choćby kilku minutach skupiania się wyłącznie na zmianach pozycji. I tutaj dzieje się coś dziwnego, bo znajduję czynność, którą rzeczywiście mogłabym nazwać odpoczynkiem, a później… uznaję ją za zbyt mało ważną. To nie jest przecież nowa notka, post, lista zadań, to ma tylko sprawić, że poczuję się lepiej, a być może wcale nie będzie namacalnego efektu, kiedy już skończę się wyginać na macie. Kiedy już to zauważę, znów wchodzi rozsądek, który mówi: dobra, może to nie jest ważne, ale jak tego dziś nie zrobisz, to jutro się nie wyprostujesz, więc znów się gimnastykuję, dla głupiego zdrowia. I ponownie się zastanawiam, czy to odpoczynek?

Gdy myślę o czasie naprawdę wolnym, w pierwszym odruchu wskazuję wykonywanie czynności bez ograniczeń czasowych, bez konieczności zmieszczenia się z nimi w jakichś ramach, bo zaraz trzeba gnać do kolejnego zadania. Myślę o pisaniu w ciszy, bez pośpiechu, kiedy mogę pogapić się na zeszyt i na zapisane słowa, bez poczucia konieczności jak najszybszego przelania na papier jak największej ilości myśli, bez presji na zmieszczenie na kartkach jak największego kawałka historii, zanim zadzwoni minutnik. Dużo rzeczy robię na czas, z zegarkiem w ręce, więc gdy mogę odłożyć ten zegarek, od razu się rozluźniam. Myślę też o graniu w gry, gdy skupiam się na nie swoim życiu. Tworzę sobie simów i opowiadam w głowie ich historię, która wykracza daleko poza możliwości oprogramowania. Albo wciągam się w fabułę Wiedźmina i w końcu jestem odbiorczynią, zamiast twórczynią, ciągle myślącą, jak coś przedstawić, jak coś przekazać. Odpoczywam w pościelowe dni, kiedy po wysikaniu Coco o piątej rano udaje nam się dospać jeszcze godzinkę albo dwie, a później, po śniadaniu, udajemy się jeszcze na zasłużoną dwugodzinną drzemkę i świat wcale się od tego nie wali. Później myślę o pisaniu na żywo z dziewczynami, kiedy czas jest co prawda ograniczony, ale skupiam się tylko na jednym zadaniu i wiem, że nic się nie stanie, jeśli nie skończę. Do tego to, co stworzę, stanowi tylko ułamek naszego spotkania. Na jego resztę składają się historie pozostałych pisarek – cudownie jest dać się w nie wciągnąć.

Może o to właśnie chodzi – o skupienie na tu i teraz, bo naprawdę wolnym czasem mogłabym nazwać też bardzo krótkie momenty. Te, w których widzę plamę światła na ścianie, więc zaczynam kombinować, jak ustawić kieliszki, żeby w ciekawy sposób złapać na zdjęciu ich cień. Te, w których kładę się na trawie, żeby sfotografować pod odpowiednim kątem małe kwiatki, których nawet nie umiem nazwać. Te, w których zauważam, że Coco bardzo chce coś ze mną porobić, więc spontanicznie zaczynam rzucać jej szyszki, bez skupiania się na tym, czy przyniesie mi je i zostawi koło nogi. Te, w których pobieram endorfinki od psów, podczas głaskania miękkiej sierści albo gdy po prostu gapię się, jak śpią. Takich momentów w ciągu dnia będzie pewnie maksymalnie dwadzieścia minut, może trzydzieści. Ale to właśnie chwile odpoczynku.

Jak na ironię, tekst o wolnym czasie piszę w momencie, w którym miałam grać w Simsy, ale to nie jest mój pierwszy dzień bycia pisarką i wiem, że gdybym nie złapała tych myśli, to zaraz by się rozproszyły we wszystkich kierunkach. Lada moment postawię ostatnią kropkę i poczuję satysfakcję, że oto w końcu po dłuższej przerwie pojawia się notka. Brawo, Dżoana, dobra robota!

Robota.

No właśnie.