Któregoś dnia obudziłam się i moje ciało wyglądało inaczej. Było większe, nie było już szczupłe i wysportowane, miało rozstępy w różnych miejscach, w których bym się ich nie spodziewała I – co być może najważniejsze, bo było przyczyną całego zamieszania – nie miało już 19 lat, tylko 28.

Mniej więcej w tym samym czasie zauważyłam, że ubrania w mojej szafie też wyglądają inaczej. Jakby ktoś mi je podrzucił. Nie wiem, co robiły na moich półkach, ale na pewno nie ja je wybrała i tam wsadziłam. Nagle żadne z nich mi nie pasowało. Nie rozumiałam, skąd w szafie tyle czarnego, gdzie są moje dopasowane ubrania, które uwielbiałam nosić i dlaczego tak mało mam rzeczy w moim aktualnym rozmiarze?

Ciuchy, które wygrzebywałam, należały na przykład jeszcze do licealnej mnie, a później próbowały rosnąć razem ze mną – a że się nie rozpadły, to przecież nie wyrzucałam. Był tam też jakiś ciuch, który chyba dawno temu kupiła mi mama i który sprał się już, przetarł, bo tak go lubiłam i choć od lat go na sobie nie miałam, to wciąż nie wyrzucałam. Mam też spodnie przetarte po wewnętrznej stronie ud (to przyczyna śmierci każdych moich spodni), które obiecałam sobie przerobić na szorty, ale obcięcie nogawek okazało się być zbyt dużym wyzwaniem – DIY to chyba nie dla mnie.

Te nie moje ciuchy mi przeszkadzają. Podkreślają wszystkie niechciane zmiany – zwracają uwagę na fałdki zamiast na wcięcie w talii, na brzuch zamiast ładnego biustu. Ale też uświadamiają mi, jak źle się czułam. Było mi wszystko jedno, co założę. Chciałam żeby chociaż ciało miało wygodnie. Chciałam wyglądać ładniej, ale to było trudne, męczące, bez sensu. Nie chciałam siebie ładnie ubranej w biurze – chciałam być w piżamie i w łóżku. Ale że jakoś jeszcze czułam, że może „nie wypada” jednak spędzać całego dnia w piżamie, to sięgałam po ubrania, którym było do niej najbliżej w dawaniu mi komfortu. A gdy chciałam lepiej, ładniej – nic nie pasowało. Moim „ładniej” były legginsy zamiast luźnych dresowych spodni i bardziej dopasowanej t-shirt.

Teraz kupiłam sukienkę w moim rozmiarze. To znaczy mnie i Zalando zdawało się, że powinna pasować. Trafiłam. Kiedy materiał dopasował się do mojego ciała, poczułam, że znowu trochę wróciłam – trochę bardziej przyzwyczaiłam się do nowej mnie w nowym miejscu.

Oczywiście wkurzam się. Wkurzam się, bo żeby skompletować dobrej jakości ciuchy, pasujące do mojego naprawionego (mam nadzieję) mózgu, znowu muszę wydawać setki złotych lub poświęcać masę czasu na szperanie na vinted i w lumpeksach. Te pieniądze wolałabym odkładać albo przeznaczyć na coś innego (na przykład komputer gamingowy, żeby mi się laptop nie spalił od grania w Simsy). Ale mam już dość niepasujących ciuchów i nie bycia sobą.

Myślałam, że ten tekst pójdzie w inną stronę, że będzie o tym, że „przytyłam, ale to w miarę akceptuję” i rozbroję tę sytuację na czynniki pierwsze. Ale o tym może innym razem. Dziś w tym temacie mam do napisania, że to ciuchy są złym rozmiarze, a nie ja.


Do podzielenia się tymi przemyśleniami (bo spisane to były od razu :D) zmotywował mnie newsletter o ciele od Wszędzie Ważne (tu INSTAGRAM), który idealnie się wpasował w moje trwające rozkminy.