Zawsze to samo. Tomek mówi: "chodź, posiedzimy w ogródku, jest super pogoda!", a ja jak zwykle zapominam, że mamy różne definicje super pogody. Wychodzę na zewnątrz, słońce nienawidzi mnie z każdej strony (nawet od spodu, przysięgam!), na dodatek po kilku minutach znikąd pojawia się zapach rumieniącej się skórki - a ja już wiem, że to przypieka się mój tyłek, który dotknął krzesła.

W lecie to najbardziej lubię burze i owoce na kilogramy – zwłaszcza teraz, kiedy mogę je zrywać z własnych drzew i krzaków. Do tego lepiej mi się żyje, kiedy wcześnie robi się jasno, a późno robi się ciemno, no i piwo nigdy nie smakuje tak dobrze jak w ciepły, letni wieczór po pracy w ogrodzie.

ALE.

Jeżdżę Peugeotem bez klimatyzacji. To nasze auto na co dzień, idealne do poruszania się po mieście i na wycieczki z psem. I tymże Peugeotem podróżowałam w tym tygodniu całkiem sporo i w końcu stało się. Jechałam tak, że stałam – utknęłam w korku. W tej mojej puszce bez klimatyzacji, na rozgrzanej jezdni, z opuszczonymi do połowy szybami, wdychając falujące od gorąca powietrze, które stanęło dokładnie w tej samej chwili, w której ja stanęłam. Za to pot zaczął płynąć – najpierw delikatnie, po skroniach, później bardziej śmiało, po czole, koniecznie tak, żeby ześlizgnąć się z oprawek okularów prosto na szkła, a po kilku chwilach (gdy dotarło do niego, że nie mam dokąd uciec) miałam już mokry stanik, koszulkę pod biustem, całe plecy i uda. Z uczuciem przegranej oddałam się wsiąkaniu w fotel kierowcy. Byłam pewna, że jak wysiądę z auta, zostawię po sobie mokry ślad mojej sylwetki.

Ustawiłam pokrętło na kolor niebieski i włączyłam nawiew na poziom 3. O, super, jeszcze więcej gorącego powietrza. Dziwię się, że nie buchnęło mi płomieniami w twarz. Rozejrzałam się z nadzieją, że rozrywki dostarczą mi płonące sylwetki wyskakujące z pojazdów albo ktoś wysiądzie i, nie mogąc opierać się dłużej pokusie, zacznie wyżymać sobie mokrą koszulkę, ale nic z tego. Wokół mnie dość nowe auta z pozasuwanymi szybami. Pewnie mają klimatyzację. Burżuje.

Manewrując sprzęgłem i drążkiem zmiany biegów ułożyłam ręce na kierownicy na godzinie 12:00, żeby choć trochę wysuszyć pachy. Nie pomogło, do tego fatalnie się prowadzi w tej pozycji. Sunęłam, cierpiąc w milczeniu, a w myślach śpiewałam razem z Taco wersy Mięsa. Nucąc fragment: wszyscy szczęśliwi ludzie, proszę przestać mnie wkurwiać, bo wszystkim szczęśliwym ludziom planuję dzisiaj coś urwać poczułam z artystą pewną nić porozumienia. Do końca korka odliczałam nie w kilometrach, które pokazywał mi GPS, tylko w kroplach potu, kapiących mi z czubka nosa.

Dotarłam do weta, ostatkiem sił doczłapałam do lady (i jestem pewna, że zostawiałam przy tym mokre ślady na posadzce, a za mną ciągnął się zielony obłok letniego odoru) i wykrztusiłam – oczywiście przez maseczkę – dzień dobry, Krzemińska, po Nelę. Później obejrzałam zdjęcia RTG, ucieszyłam się z wyników i wróciłyśmy do domu, przy opuszczonych do połowy szybach, dysząc unisono. Po powrocie marzyłam już tylko o tym, żeby wpełznąć pod prysznic i zostać tam na zawsze, ale przypomniałam sobie, że mamy bardzo małe szambo. Do tego zwyciężyła optymalizacja procesów i zamiast pójść pod prysznic poszłam do ogródka, wyrwać trochę chwastów, bo jedząc obiad zdążyłam nieco wyschnąć.

A przecież nie chciałabym stracić klimatu wakacji! 😀


To ja, ciesząca się super pogodą:

via GIPHY