Każda z nas jest Kopciuszkiem
Sylwestrowa noc jest trochę magiczna. Nowy rok, nowe nadzieje. Zakładamy błyszczące sukienki, które idealnie komponują się z futrzastymi kapciami albo wskakujemy w dresy glamour, do których świetnie pasują grube skarpety i czekamy, często z idealną wizją tego, co wydarzy się w nadchodzącym roku i jak doskonałe będzie nasze życie. A później, dokładnie jak w bajce o Kopciuszku, nadchodzi północ i czar pryska. To znaczy właściwie nic wielkiego się nie dzieje, zmienia się data – za to my się wcale magicznie nie zmieniamy. W nowym rok wchodzimy takie same, jakie wyszłyśmy ze starego.
Postanowienia są okej
Nie chcę ich tutaj demonizować. Według mnie to dobry bodziec do zmiany. Nie uważam też, że trzeba wyśmiewać wszystkie plany na zmienienie czegoś od nowego roku – oczywiście każdy moment jest dobry na zmiany, ale wydaje mi się, że ta data, ten pierwszy stycznia, jednak ma coś w sobie i kojarzy się bardzo z nowym początkiem. Po prostu trzeba pamiętać o kilku rzeczach, a głównie o tym, że życie dalej się toczy i – nad czym ubolewam – nie możemy tak po prostu wcisnąć pauzy, żeby wypełnić wszystko to, co postanowiłyśmy, bo nikt niestety nie poczeka, aż się z tym uporamy. Jestem jednak przekonana, że z odpowiednim podejściem uda Ci się dowieźć przynajmniej część postanowień do końca roku i w kolejnego Sylwestra będziesz je mogła z dumą odhaczyć.
Uważaj na hurra optymizm
To pułapka, którą zastawiamy też na siebie często przy pierwszym podejściu do planowania. Rozmyślając o postanowieniach jesteśmy zwykle na świątecznym urlopie, często bardziej wypoczęte niż zwykle i mające dużo świeższe spojrzenie na niektóre tematy. To jest super, ponieważ czasem, będąc w tym radosnym stanie, potrafimy dostrzec pewne schematy, w których utknęłyśmy, a które nie do końca nam pasują i czas je zmienić – ekstra! ALE.
Musimy pamiętać, że ten urlop się skończy i wrócimy do swojego normalnego życia, w którym będzie prawdopodobnie więcej pośpiechu, stresu i obowiązków. I ten powrót to właśnie moment, w którym postanowienia schodzą na drugi, szósty albo siedemdziesiąty czwarty plan. Dlatego, robiąc listę, zastanów się, czy absolutnie wszystko musisz wdrażać już od stycznia albo w ogóle w tym roku. Wypisz sobie wszystko, odłóż kartę i wróć do niej za dzień, dwa, trzy – jeśli do któregoś pomysłu Cię już nie ciągnie, skreśl go bez wyrzutów sumienia. Jeśli wśród pozostałych rzeczy znajdą się takie, które będziesz wykonywać trzy razy w tygodniu po dwie godziny, zastanów się od razu, kiedy dokładnie to zrobisz? Rano, po południu, wieczorem? Uwzględniłaś ewentualne dojazdy i codzienną rutynę typu zakupy, lekarze, wyjazdy? Pomyśl o takich rzeczach jeszcze przed wdrażaniem postanowień w życie, żeby upewnić się, że na pewno masz na to czas. Jeśli do tej pory ciężko Ci było znaleźć chwilę na wypicie espresso, wygospodarowanie dodatkowych sześciu godzin tygodniowo będzie jeszcze trudniejsze.
Nazwij to, na czym Ci zależy
Tobie. Konkretnie Tobie. Są pewne uniwersalne postanowienia, które (tak mi się wydaje) są szczególnie popularne – schudnąć do wakacji, więcej zarabiać, więcej podróżować, jeść zdrowiej… I ponownie – nie ma w nich nic złego, o ile są naprawdę Twoje. Dlatego warto sobie zadać pytanie, czy naprawdę chcesz chudnąć, starać się o podwyżki i awanse, jeździć po świecie, zmieniać styl życia. Być może „chcesz” to robić, bo słyszysz o tym co roku o tej porze, bo wszyscy to robią, więc pewnie tak trzeba, chociaż podskórnie czujesz, że Twoje ciało tak naprawdę jest okej, pieniędzy masz w sam raz, od podróży wygodnym samolotem wolisz miękki kocyk i ulubioną książkę, a z dietą co prawda mogłoby być lepiej, ale nie chcesz teraz drastycznych zmian. To chyba jeden z większych problemów – czujemy, że musimy coś zmienić, bo wszędzie o tym słyszymy i czytamy, ale działając pod presją wcale nie zajedziemy daleko. Zwłaszcza, jeśli coś nie jest Twoje. Prędzej czy później trafią się inne rzeczy, które będą dla Ciebie naprawdę ważne i nie będziesz miała ochoty marnować czasu na te, które ktoś Ci narzucił, więc je porzucisz. Wtedy właśnie mogą pojawić się wyrzuty sumienia i cichy głos w Twojej głowie, który będzie mówić Ci, że znów nie dałaś rady. Ucisz go! A później wypisz listę rzeczy, które już zrobiłaś i zobacz, jak daleko doszłaś od miejsca, z którego wystartowałaś pierwszego stycznia. Być może wędrujesz trochę inną trasą, niż myślałaś – ale idziesz! Pamiętaj też, że priorytety zmieniają się w ciągu roku. Nawet, jeśli coś było dla Ciebie ważne w styczniu, w lipcu może być na końcu kolejki – to jest okej! Przyjrzyj się tylko, co spowodowało taką zmianę, czy na pewno świadomie z czegoś zrezygnowałaś, czy to naprawdę przestało być dla Ciebie w tym momencie istotne. Może być tak, że rzeczywiście coś innego wskoczyło na listę priorytetów, ale bywa, że po prostu za bardzo przejmujemy się innymi i przez to spychamy na siedemset dwunaste miejsce to, co jest ważne dla nas. Jak już pisałam, życie się toczy i nie możemy go zapauzować, jednak nazywając to, co jest dla Ciebie ważne, łatwiej Ci będzie podejmować odpowiednie decyzje i popychać rzeczy do przodu.
Doceniaj małe kroki
Zdecydowanie dalej zajdziesz, robiąc pięć małych kroków codziennie, niż jeden duży co pół roku. I przyznam, że uczę się tego dopiero teraz, robiąc chyba czwarte podejście do tej notki, pisząc nieregularnie, gdy szczeniak daje mi trochę spokoju. Ale powoli, powoli, powstają kolejne akapity i lada moment notka będzie skończona, a później – tak samo na raty – przygotuję post na Instagram w Canvie. I zadanie odhaczone! Gdybym czekała na idealne warunki, kiedy będę mieć dwie godziny spokoju (tak jak pracowałam nad blogiem w zeszłym roku), z pewnością jeszcze długo czekałabyś na tę notkę.
Dlatego zachęcam Cię, żebyś zastanowiła się, czy to, co chcesz zrobić, da się rozbić na mniejsze kroki. Jak wyglądałoby minimum z minimum? Na przykładzie tych najpopularniejszych postanowień – jeśli nie masz czasu na regularne treningi 5 razy w tygodniu, może uda Ci się znaleźć czas trzy razy? Jeden raz? 10-15 minut dziennie? A może w ogóle po prostu łatwiej Ci będzie zrezygnować z ćwiczeń na rzecz spontanicznego ruchu, np. idąc gdzieś, zamiast jechać samochodem? Jeśli chcesz napisać książkę, czy musisz pisać godzinę dziennie? Może określ dzienną liczbę znaków, która przybliży Cię do końca pracy (polecam tu wtyczkę Writing Habit do Google Docs) i pisz po prostu w każdej wolnej chwili między obowiązkami? A może w ogóle zrezygnuj ze śledzenia postępów i po prostu pisz, kiedy tylko możesz albo odwrotnie, przeznacz jedną godzinę w tygodniu na twórcze działanie i wykorzystuj ją na maksa? (O tym, jak poradzić sobie z brakiem weny w takich przypadkach, przeczytasz TUTAJ). Na początku często lepiej skupić się na regularności działania niż na konkretnym efekcie. Narzucenie sobie dedlajnu, liczby stron, liczby znaków, ogólnie osiągnięcie efektu ABC w czasie X nie na każdą z nas zadziała motywująco, więc warto zaobserwować, co Ci się sprawdza. Najważniejsze to znaleźć taką metodę działania, która rzeczywiście przybliży Cię do celu, a nie wpędzi w dołek (nawet jeśli dotrzesz na metę ciut później, to przynajmniej nie obetrą Cię buty od marszu).
Działaj!
Plan może idealnie wyglądać na papierze, ale prędzej czy później trzeba przestać się na niego gapić i zacząć go wdrażać. Pamiętaj, że priorytety będą się zmieniać, więc plan też może wymagać korekty. Najważniejsze, żebyś na koniec dnia, tygodnia, miesiąca i ostatecznie roku czuła satysfakcję z wykonanej pracy albo – jeśli coś Ci nie wyjdzie – wysnuła wnioski, dlaczego poszło nie tak i co można z tym zrobić. Powodzenia!