Codzienność
Patrzę na nią, jak radośnie biegnie do bramy za każdym razem, gdy wychodzimy na spacer. Widzę, że wciąż ma siłę, żeby ganiać się z Coco po ogródku i nawet sama zaczepia ją do zabawy. Szczególnie wtedy, gdy spadnie śnieg lub przeciwnie – zrobi się ciepło po wielu dniach chłodu. Ale widzę też, że już trochę szybciej się męczy. Godzinny spacer w średnim tempie to dla niej tak w sam raz. Czasem my chcemy przejść jeszcze kawałek, ale ona już daje sygnał do odwrotu. Sama wie najlepiej, ile ma jeszcze siły i że musi jej wystarczyć jeszcze na drogę powrotną.
Widzę, jak entuzjastycznie przybiega, gdy biorę ciastki, żeby ćwiczyć z dziewczynami komendy. Nela jest zawsze tak samo zainteresowana tym, co będziemy zaraz robić. Jakby wcale nie wiedziała, że zawsze podaję te same hasła, tylko w różnej kolejności (wcale nie znamy ich wiele). Patrzy z zainteresowaniem, to w moje oczy, to na moje dłonie. Czekając na gest (i ciastki) zdaje się mówić: „Człowiek, jestem gotowa. Mów, co chcesz, wszystko umiem, niczym mnie nie zaskoczysz”. Jest zawsze trochę nerwowa w spełnianiu moich próśb, tak jakby chciała je wykonać jeszcze zanim je pomyślę. I tak jest z tym lepiej niż parę lat temu – potrafi się już zdać na mnie, zamiast zgadywać.
Raz lepiej, raz wystarczająco dobrze
Widzę też, że ekonomicznie zarządza swoją energią. Zanim pójdzie z nami z dołu na górę lub odwrotnie, czeka. My oczywiście zawsze mówimy jej, kiedy idziemy na krótko, a kiedy na dłużej. Od zawsze ma moc widzenia przez ściany. Nadstawia uszu i wodzi wzrokiem, jakby naprawdę prześwietlała mury na wylot. Choć tak naprawdę śledzi nas słuchem, wiedząc doskonale, gdzie jesteśmy i co robimy. Ale musi być z nami, więc gdy nie ma nas za długo, podąża. Dlatego często jedno z nas zostaje z nią na jednym piętrze, a drugie na innym ogarnia co trzeba. Nela bywa niecierpliwa, a my nie chcemy obciążać jej stawów łażeniem po schodach częściej niż to konieczne.
Na spacerach przebiega, podbiega, dobiega. Przeskakuje rów melioracyjny, jakby nie miała żadnych problemów, a ja karcącym głosem wołam za nią: „ej, podobno masz chore łapki!”. Ale w głębi serca nie chcę jej odbierać tego ruchu, na który czuje się na siłach. Są dni, gdy idzie spokojniej. Są takie, gdy hasa jak szczeniak. Czasem wyleguje się cały dzień, a innym razem przynosi zabawki i zaprasza do zabawy.
Zatrzymać czas
Jestem obok i staram się nie myśleć – o tym, że w tym roku kończy 10 lat, że zwyrodnienie stawów powoli postępuje, że nasz wspólny czas kiedyś się skończy. Weterynarz ocenia jej stan na bardzo dobry. A ja się cieszę. Jedną ręką trzymam smycz, a drugą kciuk – żeby zostało tak jak najdłużej.
Kiedyś długo myślałam o tym, jak zatrzymać ten czas i doszłam do jednego wniosku: on się nie zatrzyma. Ale ja mogę. Mogę nie przejść obojętnie i w pośpiechu obok wystawionego do głasków brzuszka, a zamiast tego go pogłaskać; nie zignorować przyniesionej i wetkniętej w dłoń zabawki, tylko chwilę się nią poszarpać; nie zmarnować wspólnego spaceru na myślenie o wszystkim, tylko nie o byciu tu i teraz. Nie martwić się w kółko tym, co nadejdzie, a zamiast tego podrapać za uszkiem, bo mogę.
Odetchnę głęboko, przytulę policzek do futrzastego grzbietu (ale nie na długo, bo Nela nie jest przytulaśna). Po prostu nałapię tych chwil ile się da.