Głównym argumentem dorosłych było to, że w szkole jest lekko. Pójdziesz do pracy, to zobaczysz – mówili. Wtedy to ci dopiero będzie ciężko – mówili. Drodzy dorośli, po pierwsze to dziękuję wam serdecznie, że w swej trosce bagatelizowaliście moje ówczesne problemy i pośrednio życzyliście mi, żebym zaharowywała się w ciężkiej robocie, której nie lubię. Przytulam was mocno. Czy teraz mam idealną pracę? Oczywiście, że nie. Czy narzekam na nią? Oczywiście, że tak. Czy w szkole było lżej? Absolutnie nie – i wie o tym każdy, kto miał do napisania pięć kartkówek jednego dnia, bo wprawdzie były już zapowiedziane dwa sprawdziany, ale kartkówka to jak odpowiedź ustna i może być codziennie, przecież i tak powinniśmy umieć ten materiał. A więc po szkole trzeba się było na te kartkówki, sprawdziany i odpowiedzi uczyć, robić projekty i do tego nie zapomnieć, żeby przynieść jajko na chemię. Każdy przedmiot był ważny i wciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wysokość średniej mówiła nie tylko o wynikach w nauce, ale też o tym, jakim jestem człowiekiem. Średnia moich ocen z liceum mówi o tym, że raczej niegodnym zapamiętania. W odróżnieniu od szkoły, w pracy o szesnastej zamykam laptopa i idę żyć. Do tego wkraczają one – pieniądze. Za przetrwanie kolejnego miesiąca, mimo wszystkich przeciwności losu, dostaję wypłatę, a ta motywuje mnie nieco bardziej niż czerwone paski na moich świadectwach, o które wciąż mnie nikt nie zapytał.
Aha, no i w szkole był wuef – zmora dla ludzi takich jak ja, którzy nie lubią gier zespołowych, a do biegania motywuje ich jedynie fakt, że gdy nadejdzie apokalipsa, zombie zjedzą najpierw tych wolniejszych. Przez dwanaście lat edukacji byłam przekonana, że jedyne sporty na świecie to siatkówka, więcej siatkówki, chaotyczne pływanie i bieganie trzydzieści minut na ocenę bez wcześniejszego przygotowania. Po latach okazało się, że całkiem lubię ruch, tylko nie taki. Wolę treningi z Codziennie Fit, uwielbiam zumbę, czuję rosnącą sympatię do jogi i trochę tęsknię za zajęciami z pilatesu. Ale na pewno nie brakuje mi rzutów piłką lekarską, do których miały nas przygotować aż cztery godziny lekcyjne albo robienia mostka z marszu na zaliczenie, tuż po powrocie z chorobowego. Pomijam już to, że zajęcia wypadały zawsze w środku dnia, nie było opcji, żeby wziąć po nich prysznic ani nawet żeby się spokojnie przebrać, bo z drzwiami od szatni zawsze coś było nie tak.
Do tego to wieczne uczucie niedopasowania, że jestem za wrażliwa, że jestem tą, co pisze, że ubieram się jakoś nie tak i że ogólnie mój styl życia różni się od tego, który prowadziły fajne dzieciaki. Pamiętam, że czułam się wtedy przezroczysta – takie osoby jak ja zawsze wtapiały się w wystrój korytarza, tak bardzo, że sama nie wiem, ile nas mogło być. Jako introwertyczka nie potrafiłam odezwać się w rozmowie, a nawet, gdy to robiłam, ktoś zaraz mi przerywał i mówił swoje – a później padało nieśmiertelne co tak nic nie mówisz? – na co odpowiadałam tylko wzruszeniem ramion, bo jeszcze wtedy nie przeklinałam. Na moje pierwsze coś w rodzaju randki chłopak, z którym się umówiłam, zabrał swojego kolegę. Większość naszego spotkania spędzili, gadając ze sobą, a ja w którymś momencie po prostu poddałam się i lazłam za nimi, żeby ostatecznie, gdy nie zapaliłam z nimi w bramie, stwierdzili zgodnie, że jestem nudna. I być może wtedy byłam – nie potrafiłam pokazać tego wszystkiego, co mam w głowie, sama nie umiałam mówić o sobie jak o kimś wyjątkowym. Nie byłam szczególnie ładna, a żeby zauważyć, że jestem inteligentna, to ktoś by mi jednak musiał dać dojść do głosu, bo sama nie dawałam rady się przebić. Kiedy myślę o tym, że dziś piszę bloga i bez skrępowania nadaję na Instastories, swobodnie opowiadając o życiu i trochę śmieszkując, widzę ogromną zmianę, jaka zaszła od mojego pierwszego czegoś w rodzaju randki. W porównaniu z tamtymi latami, teraz wchodzę w nowe znajomości jak gorący nóż w masło – i znów nie widzę powodów, żeby wracać do tego, co było. Nie czuję, że wtedy było lepiej.
Oczywiście, że myślę trochę z nostalgią o tamtych latach – wspominam, jak zawiązywały się niektóre przyjaźnie, które przetrwały do dziś, wracam do konkursów, które wygrałam i wciąż jestem przez to dumna z tamtej siebie, czasem się zaśmieję na myśl o niektórych rzeczach, które się wydarzyły, a czasem wręcz przeciwnie, robi mi się nieprzyjemnie i smutno, kiedy przypomnę sobie znajomości, które rozsypywały mi się w rękach, choć starałam się jak mogłam, żeby je utrzymać. Wszystko to mnie w jakiś sposób ukształtowało, ale nie tęsknię – ani za tym, co się działo, ani za tym, kim byłam. Wydarzyło się, raz wystarczy. Tylko czasem chciałabym być taka szczupła jak wtedy.